magazyn Świat Nei Jiamagazyn Świat Nei Jia

NR 50 (GRUDZIEŃ 2013)

O CHINACH TRZEBA ZAPOMNIEĆ
Joanna Molenda-Żakowicz

- Oni zniszczyli naszą tradycję. - Mówi Li i patrzy na mnie wyczekująco.

- To prawda, że wiele rzeczy już nigdy nie wróci i że wielka część kultury została utracona. Ja również tego żałuję, szczególnie że wielu elementów Waszej kultury już nie zobaczę, a chciałabym. Taka jest jednak cena postępu. Ja, gdy patrzę na Pekin, widzę miasto praktycznie europejskie. Nie sądzę, aby dało się pogodzić kontynuację postępu, rozumianego jako zrównanie się z kulturą światową, z utrzymaniem tradycyjnej chińskiej kultury. To smutne, ale obawiam się, że nie ma innej drogi. Może chociaż Hong Kong uda mi się zobaczyć zanim i on przejdzie metamorfozę...- Li robi wrażenie rozczarowanego moją odpowiedzią, ale może tak tylko mi się wydaje.

- Na pewno mieliście tam mnóstwo tajniaków.

Przypominam sobie ponownie rozmowę z Li i tym razem czuję niesmak. Z kim rozmawiałam? Dlaczego zadał mi tamto pytanie? Czy dałam się nabrać na niby normalną pogawędkę, z której udało mi się wybrnąć przypadkiem tylko dlatego, że w rozmowach z nieznajomymi staram się być uprzejma, a do tego jestem naiwna jak mało kto? I dlaczego w ogóle przychodzą mi do głowy takie myśli...?

To, co najbardziej uderza po przyjeździe do Pekinu, to jego europejskość. Przejście przez kontrolę bezpieczeństwa, następnie przez terminal i dalej do metra przebiega sprawnie i szybko. Nie ma miejsca na wątpliwości i nie ma jak się zgubić: wszędzie można znaleźć informację w języku angielskim, a pracownicy obsługi lotniska patrzą uważnie na przechodzących i w razie potrzeby kierują zagubionych na właściwą drogę. Na skraju terminala czeka szybki pociąg, będący częścią infrastruktury metra, które w ciągu kilkudziesięciu minut pozwala dotrzeć do centrum metropolii. Pytanie, co to znaczy. Pekin jest metropolią, która ma środek wszędzie, a brzeg nigdzie - jak sam Wszechświat. Na którejkolwiek stacji by się nie wysiadło, ma się wrażenie, że jest się w centrum średniej wielkości europejskiego miasta. Właśnie: europejskiego. Jeśli ktoś oczekuje zderzenia z dalekowschodnią egzotyką, nie ma jej co szukać w Pekinie. Już tam nie istnieje. Kto miał okazję zobaczyć Pekin sprzed Olimpiady, nie poznałby go teraz. Nie ma w nim rowerów ani tradycyjnych, gęsto zamieszkanych, brudnych i cuchnących hutongów. Nie ma ludzi paradujących po ulicach w pidżamach ani tych z brudnymi, poobgryzanymi paznokciami. Pozostało tylko plucie, ale i to trudno nazwać powszechnym zwyczajem. Wszystko to zniknęło. Zostało zrównane z ziemią albo wyplenione na podstawie zakazu: plucia, niechlujnego ubioru i wyglądu, i wszystkiego, co by mogło budzić odrazę u gości z Zachodu. W pierwszym odbiorze Pekin nie różni się od Paryża czy Londynu. Niewiarygodne, jak szybko może dojść do takiej metamorfozy, o ile tylko zostaną w nią zainwestowane odpowiednie siły i środki. Po tradycyjnym wyglądzie miasta nie pozostało praktyczne nic. Kto pamięta Pekin sprzed kilku lat, powinien o nim zapomnieć. To, co pozostało z przeszłości, to kilka hutongów przerobionych na hotele lub sklepiki dla turystów i nieszczególnie cuchnąca sterta śmieci usypanych koło Dworca Zachodniego. Rowery zostały przez samochody, pidżamy przez garnitury i eleganckie sukienki, a ulice i miejsca użyteczności publicznej są tak czyste, że można by jeść prosto z chodnika. Osoby odpowiedzialne za utrzymanie czystości ani na chwilę nie ustają w pracy. Każda plama zostanie usunięta w chwilę po pojawieniu się, chodnik zostanie zamieciony, podłoga starta.

Porozumiewanie się z języku jakimkolwiek innym niż chiński jest problematyczne ale nie niemożliwe. Opowiastki o tym, że rozmawiając z Chińczykami najlepiej jest mówić po polsku, bo oni i tak nie rozumieją tylko chiński, a my pozbędziemy się dodatkowego stresu związanego z wypowiadaniem się w obcym języku, można traktować z przymrużeniem oka. Tak może być na prowincji, ale na pewno nie w Pekinie, gdzie coraz więcej osób zna język angielski w stopniu co najmniej podstawowym. Problemem może być tylko silny akcent, który czasem uniemożliwia zrozumienie przekazu, ale wtedy z pomocą przychodzi tłumacz Google, który wyjaśnia sporne kwestie. Śmiało można, a nawet należy, zwracać się do nieznajomych osób o pomoc i wyjaśnienia, zwłaszcza do młodych, bo prawie na pewno zostaniemy zrozumiani, a problem zostanie rozwiązany. Czasem wystarczy zrobić żałosną minę, aby pojawił się ktoś, kto zapyta, czy wszystko w porządku. Osoby starsze będą równie chętne do pomocy. W ich przypadku jednak życzliwość nie zawsze musi iść w parze ze zrozumieniem problemu, tak że można skończyć jak ci turyści, "co dobrym idą szlakiem, ale w złym kierunku, i ci, co dotąd błądzą w lesie, wołając ratunku..." Lekarstwo na to jest proste: wierzyć, ale sprawdzać. Jeśli dwie lub trzy osoby potwierdzą tą samą radę lub kierunek marszu, najprawdopodobniej jest on właściwy. Całkiem jak w starym arabskim powiedzeniu, że jeśli ktoś powie Ci, że jesteś osłem, nie przejmuj się tym. Jeśli jednak powiedzą tak dwie, lub trzy osoby, idź i kup sobie siodło.

Czy zatem warto się fatygować aż do Pekinu, żeby zobaczyć Paryż? Nie, oczywiście, że tak nie jest. Z zewnątrz - faktycznie: Pekin i inne miasta europejskie mało się od siebie różnią. Wystarczy jednak pozwolić się chociaż trochę wchłonąć temu miastu, żeby przekonać się, że nie jest to taki sam świat. Europejscy kelnerzy nie podają klientom restauracji jedzenia ręką (nie byliśmy pewni, ja się zabrać do kaczki po pekińsku), a sami klienci nie przesiadują przy stołach w negliżu. Tu nie sprząta się ze stołów opróżnionych butelek dopóki klient nie wstanie, choćby zajmowały one pół blatu (nie wyjaśniliśmy dlaczego tak jest), i nie przyjmuje się najdrobniejszych nawet napiwków. Ludzi w mieście charakteryzuje duża uprzejmość i poszanowanie przestrzeni osobistej. W nabitych do niemożliwości wagonach metra każdy stara się stać tak, aby w miarę możliwości nie dotykać sąsiadów. Podczas przemieszczania się między liniami nikt nie biegnie anie nie przyspiesza kroku, nawet jeśli pociąg właśnie zajeżdża na peron. Ludzie poruszają się spokojnie, wiedząc, że każdy z nich zdąży tam, dokąd się wybiera. Stroje jakie można zobaczyć na mieście są zróżnicowane: od prostych, ludowych okryć, przez tradycyjne, po eleganckie, typowo europejskie. Jedno co je łączy, to skromność: o ile półnadzy mężczyźni są na porządku dziennym, żadna kobieta nie założy przejrzystej sukienki, przez którą widać by było bieliznę. To, co można zobaczyć najczęściej w tym dusznym i gorącym latem mieście, to cieniutkie, półprzezroczyste spódniczki, narzucone na sięgające do pół uda legginsy. Myliłby się jednak ktoś, kto by się spodziewał potępienia dla osoby wyłamującej się z tego schematu. Wbrew temu, czego można by się spodziewać w Europie, nałożenie na siebie ubioru nie przystającego do tych zasad, nie wywołuje żadnej reakcji. Mijane twarze nie mówią nawet, że nikogo nie interesuje, to odstępstwo od zasad. Mówią raczej, że nikt nawet nie zauważył, że coś jest nie tak. Pozostając przez chwilę w takim otoczeniu, można nabrać przekonania, że albo wszyscy są ślepi, albo wszystko jest w porządku i wcale się nie wygląda jak osoba, która przed wyjściem zapomniała na siebie nałożyć części garderoby. Nie jest to objaw tolerancji, choć można to tak nazwać, ani uprzejmości, chociaż i to słowo do pewnego stopnia pasuje. Nie jest to też objaw szacunku. Czasem mówi się, że Azjaci zachowują obojętne twarze niezależnie od tego, co się dzieje, a że takie zachowanie jest dla Europejczyków nienaturalne, ta obojętność ma z miejsca pejoratywne konotacje i jest kojarzona z fałszywością. Tak jakby powiedzieć, że my w Europie przechodzimy do porządku dziennego nad istnieniem czarownic, ale ponieważ jako takich ich nie akceptujemy, spalimy ja na stosie, a że one o tym wiedzą, to wszystko pozostaje w stanie wzajemnego konsensusu. Nie wiem, czy jest słowo, które by oddawało istotę takiego postępowania. Powiedzenie, że "to taka kultura", niczego nie wyjaśnia, chociaż jest to prawda. Trzeba by chyba powiedzieć, że Azjaci akceptują sposób bycia innych ludzi wraz ze wszystkimi konsekwencjami tych ludzi dotyczących. Pewnie dlatego tego rodzaju społeczności bardzo trudno przeniknąć osobom spoza właściwego kręgu kulturowego.

Egzotyczna, praw dziwa "chińskość" przenika Pekin i jego okolice subtelnie. Zdarzyć się może, że między pociągami metra przeskoczy ubrany w pomarańczowożółte szaty mnich, że na ławce obok zasiądzie Chińczyk z długą, konfucjańską brodą (ogromna większość Chińczyków nie nosi zarostu), albo że na ulicy zatrzyma się sprzedawca smażonych skorpionów, który nie zabawi tam długo, więc jeśli ma się na takie specjały ochotę, to lepiej skorzystać póki jest okazja. Fakt jednak, że smażone skorpiony, rozgwiazdy i inne owady można w każdej chwili dostać na bazarze w centrum. Czasem można napotkać na ulicy nędznie ubranego przechodnia zbierającego datki na odbudowę buddyjskich świątyń, wystawiającego zaświadczenia transakcji i rozdającego pamiątkowe obrazki jaśniejącego Buddy. Trzeba się też liczyć z tym, że staniemy się atrakcją turystyczną i że wielu miejscowych, i wszyscy przyjezdni z prowincji zechcą robić sobie zdjęcia z nami podchodząc niby nigdy nic i stając obok, podczas gdy druga osoba będzie robić fotografię, albo zdjęcia nam, udając, że fotografują coś niezmiernie ciekawego znajdującego się 20 cm ponad naszymi głowami. Prawdziwie chiński jest też dworzec Zachodni, wypełniony tłumem o gęstości niespotykanej w Europie, i wielkością przewyższający niejeden europejski zamek. Tak samo latawce, dniem i nocą zawieszone na niebie nad Centrum Olimpijskim: w dzień popisujące się akrobacjami, a nocą układające się z świetlne wzory. Prawdziwie chińska jest też kuchnia: każda restauracja ma swoją specyfikę i odmienny sposób podawania tych samych potraw. Kaczka po pekińsku, chiński rosół, sałata morning glory, lody, a nawet nieco dziwaczna, po chińsku podawana kawa w każdym miejscu smakowała inaczej, nazywając się przy tym tak samo. Jeśli więc komuś wydaje się, że pobyt w Chinach sprawi, że odnajdzie tę jedyną recepturę, jedyny właściwy sposób podawania i przyrządzania potraw, powinien o tym zapomnieć. Nawet kaczkę po pekińsku w każdym miejscu je się inaczej: raz macza się plasterki kaczki w sosie sojowym, a następnie uzupełnia się je dodatkami i wszystko umieszcza w naleśniku, gdzie indziej do sosu trafiają tylko kawałeczki selera albo jeszcze inaczej - to naleśnik jest smarowany sosem, na którym układa się wszystkie elementy składowe dania. Należałoby raczej powiedzieć, że prawdziwie chińskim sposobem podawania potraw jest robienie tego tak, jak się nam podoba, bez oglądania się na innych. I faktycznie: nikt nie oglądał się na innych, gdy na stole pojawiały się pieczone krewetki, wieprzowina z warzywami podana w brytfannie wciąż stojącej na ogniu, żaba z zieloną papryką i pieprzem seczuańskim, a na koniec lody z winem.

Wspaniała kuchnia stanowi przeciwwagę pogody w Pekinie. Ponoć kiedyś była to stolica o najpiękniejszym niebie: błękitnym i czystym. Może kiedyś znów taką się stanie. Dziś nie ma po tym śladu. Miasto jest przykryte grubą warstwą gęstej zawiesiny, która nie pozwala prześlizgnąć się nawet Słońcu. Smog wiszący nad Pekinem sprawia, że Słońce wygląda jak Księżyc w pełni, Księżyc - jak najjaśniejsza gwiazda, a gwiazd nie widać wcale. Powietrze, którym trzeba oddychać jest ciężkie i chropowate. Ma wrażenie przebywania w potwornie zakurzonej saunie, którą ktoś włączył, a potem, gdy już nasyciła się wilgocią, zamaszyście pozamiatał tuż przed wpuszczeniem klientów. Mające przynieść ulgę klimatyzatory zamontowane w każdym miejscu użyteczności publicznej: sklepach, dworcach, bankach, biurach, czy metro, działają na pełną moc i chłodzą powietrze do minimalnej możliwej temperatury. W takiej sytuacji nie sposób zachować zdrowego gardła. Smog zalega też nad terenami położonymi z dala od Pekinu: nad lotniskiem, na którym lądujące samoloty poruszają się w gęstej mgle ograniczającej widoczność do kilkuset metrów, nad Wielkim Murem, który spowity tą zawiesiną nie robi większego wrażenia niż fragment murów miejskich Wrocławia, i pewnie jeszcze dalej, gdzie nie udało się nam dotrzeć pomimo wysiłków.

Warto bowiem pamiętać, że podróżowanie po Chinach nie przypomina podróży po Europie i to nie tylko z powodu trudności, a wręcz niemożności porozumienia się. W Chinach bilety do pociągów i autobusów dalekobieżnych kupuje się z dużym wyprzedzeniem, chyba, że komuś wystarcza miejsce stojące w pociągu, który trasę tysiąca kilometrów pokonuje w około dziesięć godzin, co i tak na polskie warunki jest wspaniałym osiągnięciem. Obowiązuje też zasada, że pociągiem może jechać tylko ten, kto ma wykupione miejsce: leżące, siedzące lub stojące, czyli inaczej niż w pociągach, do których jesteśmy przyzwyczajeni, czyli takich, do których wchodzi tylu pasażerów ilu się zmieści. Szczególnie trudno dostać się do typowo turystycznych miejsc, takich jak np. Badaling, w którym można zwiedzić odcinek Wielkiego Muru położony najbliżej Pekinu. Kto nie ma biletu kupionego wcześniej, może liczyć tylko na taksówkę, na którą wyda fortunę, chyba, że potrafi się targować. Dobrze jest mieć na uwadze, że Chińczycy nie tylko bardzo lubią taką formę dopracowywania ostatecznej ceny towaru, który chcą sprzedać, ale zarazem są rozpuszczeni przez bogatych turystów z Zachodu, którzy akceptują ceny będące setki juanów wyższe od tych, jakie można i należałoby zapłacić, co tylko utrudnia negocjacje osobom o mniej zasobnych portfelach.

Do typowo chińskich elementów, spodziewanych a, niestety, nie będących już stałymi elementami pejzażu Pekinu są "osoby ćwiczące taiji na każdym skwerku". Może kiedyś tak było, że wyjrzenie za okno i rozejrzenie się wkoło dawało okazję popatrzenia na mniej i bardziej skomplikowane formy. Dziś, aby znaleźć praktykujących taiji, trzeba albo dobrze się naszukać, albo wiedzieć, gdzie można ich znaleźć. W parku na terenie Świątyni Nieba, pośród osób grających w gry zespołowe, tańczących tango albo walca, śpiewających klasyczne i współczesne przeboje, ćwiczących strzelanie z bata, grających w zośkę, i robiących kilkanaście innych, ciekawych rzeczy, można znaleźć również ćwiczących taiji. Zwykle są to osoby pracujące indywidualnie nad formą lub mieczem, ale dość często można zobaczyć ludzi ćwiczących formę w parach. Nietrudno jest też znaleźć mistrzów reklamujących prowadzone przez siebie szkoły i udzielających na bieżąco lekcji zainteresowanym osobom. Wszystko to jednak koncentruje się pod Świątynią Nieba i poza nią nie wychodzi. Tak jakby to, co nam w Europie kojarzy się z kulturą Chin, a wręcz stanowi jej kwintesencję, straciło dotychczasową moc i ograniczyło zasięg swojego oddziaływania jedynie do najbliższych okolic.

Czy jest to symptom upadku albo słabości Chin? W żadnym razie. Ostatnią rzeczą, którą można powiedzieć o Pekinie to to, że sprawia wrażenie słabego. Rozmach i tempo zmian, które zaszły w tym mieście, nawet jeśli absolutnie nie reprezentatywne dla reszty kraju, jasno i dobitnie mówią o sile i potencjale tego narodu, których nie waha się on użyć. Pekin jest jak wielki smok, który wylądował się na łące pełnej kwiatów. Każdym skrętem cielska, bez zastanowienia i refleksji miażdży dywany unikatowych roślin, każdym trzaśnięciem ogona bezlitośnie wychlapuje do suchego dna tysiącletnie jeziora, a machnięciem skrzydeł kładzie połacie lasów. Budzi to uczucie żalu za rzeczami, co do których nie chcielibyśmy, aby przeminęły, ale też ilustruje głęboko zakorzenioną w tradycji chińskiej ideę zmiany, jako jedynie trwałej rzeczy na świecie.

Widząc przemiany zaszłe w ostatnich latach w Chinach i to, jak odległe od rzeczywistości mogą być nasze wyobrażenia o tym kraju ewentualnie związane z nim wspomnienia, można nauczyć się dystansu do czasu i rzeczy, i pogodzić się z tym, że każda chwila, która trwa, wszystkie związki, obrazy, relacje, formy i interesy, którym staramy się nadać sztuczne życie, nazywając je teraźniejszością, są niczym innym jak zgasłym blaskiem czasu minionego. Płatkami kwiatów raz lśniących, które nagły podmuch żaru pozbawia życia w czasie tak krótkim, że nie zdążą nawet stracić koloru ani kształtu. Trzymając się tych chwil, kolekcjonując je i wielbiąc, zapadamy się wraz z nimi w miękką krainę śmierci. Owijamy się czasem przeszłym jak kokonem, aż w końcu rozpuszczamy się w nim tak, że gdy pewnego dnia wiatr rozplecie jego nitki, okazuje się, że w środku nie ma już nikogo.

Dlatego nie staram się pamiętać. Po co mi pamięć o rzeczach minionych, tych, które zmienią swój kształt zanim ponownie je zobaczę, jak i tych, o których rozmyślanie nic nie zmieni? Obrazy z miejsc będących cudami świata zamazują mi się przed oczami. Z coraz większym trudem przywołuję z pamięci wylizane do czysta półmiski jeszcze chwilę wcześniej pełne wyszukanych potraw, i puchary pełne owoców, lodów, bitej śmietany i koniaku. Zacierają się wspomnienia schodów, którymi wchodziłam do Świątyni Nieba, którymi opuszczałam Letni Pałac Cesarza, jak i progi, które przekraczałam wchodząc do Zakazanego Miasta i opuszczając je. Już prawie nie potrafię odtworzyć w pamięci niewiarygodnych popisów chińskich akrobatów, ani wskazać nocy, podczas której tańce latawców były najciekawsze. Wkrótce zapomnę uczucie, że pekiński smog był dla jak ciepła, trochę drapiąca kołdra dla mojego udręczonego lodowatą klimatyzacją gardła. Prawie na pewno nie potrafię wskazać ulicy, na której znajduje się restauracja bez klimatyzacji, w której nas poznawano, zawsze sadzano przy tym samym stole, gdzie w głębi za kontuarem w słojach z chińską wódką wiły się marynowane węże, a między stolikami - półnadzy Chińczycy, starający się zrobić wrażenie na towarzystwie, albo po prostu uciekający od upału, gdy cały Pekin spowija ciężka od smogu mgła, i ja też, kiedy już tak leżę i myślę, Pekin widzę jak przez mgłę...

Powrót do spisu treści


Strona została przygotowana przez Tomasza Grycana.

Wszelkie pytania i uwagi dotyczące serwisu "Neijia" proszę przesyłać na adres:

Uwaga! Zanim wyślesz e-mail, przeczytaj dokładnie F.A.Q.

Powrót do strony głównej