magazyn Świat Nei Jia
NR 49 (LIPIEC 2012)

Qigong

CO JA CICZE, CO JA PACZE?
Joanna Molenda-Żakowicz

Qigong to sztuka kontrolowania przepływów energii w ciele i ukierunkowywania jej na niedomagające obszary, a nawet kierowania na zewnątrz ciała. Podobnie jak Taiji, umiejętnie praktykowany Qigong może stanowić panaceum na wiele schorzeń i dolegliwości. Współczesne badania pokazują, że dzięki Qigong można wyleczyć niemal wszystko. Wystarczy rzut oka na medyczne opracowania, aby przekonać się, że jego siła oddziaływania jest o wiele większa niż ta, którą posiada Taiji. Mimo to ustępuje on popularnością swojej bardziej ekspresyjnej "połówce". Dzieje się tak zapewne dlatego, że Taiji, będąc sztuką walki, składa się przede wszystkim z ruchów, które można zobaczyć i opisać, i których wykonanie nauczyciel może łatwo ocenić i poprawić. Co innego Qigong, który zadowala się oszczędnymi ruchami, a często całkowicie się bez nich obywa. Może to być źródłem niedogodności dla nauczyciela, któremu ciężko jest ocenić, czy uczeń robi to, co powinien, czyli np. pracuje nad zadaną wizualizacją, czy może buja w obłokach, myśląc o niebieskich migdałach, jak i dla uczniów, którym niełatwo jest stwierdzić, czy w swoich staraniach posuwają się w dobrym kierunku i czy w ogóle robią postępy. Muszą polegać tylko na własnej intuicji i wrażliwości, a na dodatek trudno im porównywać się ze sobą nawzajem - o ile w Taiji można zorganizować zawody, ściganie się na wizualizacje trudno sobie wyobrazić. W takiej sytuacji nietrudno o nieporozumienia, zwątpienie w sens praktyki i frustrację z powodu braku namacalnych i widocznych osiągnięć.

Sposobem na zaradzenie temu byłoby wymienianie się doświadczeniami i refleksjami powstałymi podczas własnej praktyki, mówienie, co było celem podejmowanych działań i jakie były skutki tych usiłowań. Niestety, niełatwo o takie relacje. Pokazanie siebie ćwiczącego Qigong z wieżą Eiffla w tle, a właśnie o takie relacje najłatwiej, to nie sprawozdanie z praktyki, a co najwyżej dowód ciężko zaawansowanego narcyzmu. Niewiele lepsze wrażenie robi opowieść dra Wu Dhi o zastosowaniu Qigong zamiast środka znieczulającego podczas usuwania zęba (i przy okazji przerażenia pani dentystki). Gdy grasowała ptasia grypa, pytano "po czym można poznać, że naprawdę mamy epidemię?" i odpowiadano "po tym, że twój dentysta boi się ciebie bardziej, niż ty jego." Czy teraz powinniśmy pytać, po czym poznać, że do dentysty przyszedł entuzjasta Qigong?

Nie lepiej jest w publikacjach naukowych. Nawet kiedy poszczególne przypadki chorobowe opisywane są ze szczegółami, a to dzieje się rzadko, są to relacje czysto zewnętrzne: mamy obserwatora, jego zapiski i konkluzje, tabelki i wykresy, ale relacji z indywidualnego doświadczenia praktyki jak nie było, tak nie ma. O pacjencie wspomina się co najwyżej mimochodem. Mówi on, że dzięki praktyce poczuł się "o wiele lepiej", "znacznie lepiej", "trochę lepiej", ewentualnie "bez zmian". Nie dowiemy się jednak, czy wykonywane ćwiczenie było łatwe, jak podchodził to tych ćwiczeń, co zrobiło na nim wrażenie, czemu mógłby (lub nie mógłby) polecić tej praktyki, czy będzie ją kontynuował i jak to doświadczenie wpłynęło na jego życie. Zamiast tego mamy podawane zmiany stanu zdrowia i samopoczucia badanych osób wyrażone w procentach: 60%-owe zmniejszenie odczuwanego bólu albo 30%-ową poprawę funkcjonalności życiowej w terapii antynowotworowej. Co to znaczy dla osoby poddającej się eksperymentowi zwykle nie wiadomo. Czy ból pojawia się sześć na dziesięć razy rzadziej? Czy jest o 60% słabszy? A może obejmuje tylko 60% uprzednio cierpiącego obszaru ciała? Trudno ocenić. Ponadto Qigong relacjonowany w ten sposób zaczyna być postrzegany jako coś tak samo oderwanego od całościowo pojmowanego człowieka, jak inne terapie medyczne.

W tej sytuacji opowieść dra Wu Dhi o jego wizycie u dentysty nabiera głębszego znaczenia niż typowo narcystyczne obnoszenie się ze swoją dzielnością. Dr Wu Dhi, nauczyciel praktyk uzdrowicielskich, opowiedział tę historyjkę zapytany przez jednego ze swoich uczniów, czy Qigong może służyć do łagodzenia bólu. Jego pomysł odwiedzenia dentysty i zażyczenia sobie zabiegu bez znieczulenia okazał się mieć korzenie we wczesnym dzieciństwie, kiedy to bywał u dentysty hołdującemu przekonaniu, że dzieci tak naprawdę nie czują bólu, więc nie ma najmniejszej potrzeby aplikowania im środków farmakologicznych. Podczas tych wizyt towarzyszyła mu matka, która wierzyła w każde słowo stomatologa. Znajdując się w sytuacji, w której nie mógł oczekiwać znikąd pomocy, nauczył się kontrolować przepływy energii w swoim ciele tak, by unikać cierpienia związanego z borowaniem zębów i ta umiejętność pozostała mu do dziś. Używa jej czasem podczas wizyt w gabinetach stomatologicznych, czym przyprawia dentystów o długotrwałą traumę wymagającą telefonicznych potwierdzeń, że po wizycie z pacjentem wszystko jest w jak najlepszym porządku i że dłubanie w jego zębach bez znieczulenia naprawdę nie zrobiło na nim większego wrażenia. Nawet jednak ta osobista relacja nie przybliża nas w żaden sposób do faktycznej praktyki. Dr Wu nie mówi, jak dokładnie poradził sobie opanowaniem bólu, czy coś sobie wyobrażał, albo czy oddychał w specjalny sposób. Relacja jest interesująca, ale w żaden sposób nie prowadzi do lepszego poznania Qigong. Można na nią patrzeć jak na niepojęte dziwo, które robi wrażenie, ale równie dobrze może być wymysłem, albo dowodem na to, że jak się ktoś zaweźmie, to niejedno przetrzyma.

Tymczasem opanowanie bólu jest wyzwaniem, przed którym stanął chyba każdy. Stosunkowo łatwo jest zapanować nad bólem, który pojawia się w sytuacji, w której uzewnętrznianie cierpienia byłoby "niehonorowe". Ludzie udają więc, że w zasadzie nic się nie dzieje, przeczekując cierpienie. Opowiastki o tego rodzaju przygodach słyszy się stosunkowo często, a wszystkie dotyczą dyskomfortu spowodowanego czynnikiem zewnętrznym, który niszczy strukturę ciała w sposób bezpośredni, powodując ból, którego trwanie jest ściśle związane z czasem oddziaływania tego czynnika. Relacje przypadków, w których za pomocą Qigong udało się wyleczyć ból będący symptomem niezależnego procesu chorobowego, a nie po prostu uszkodzenia ciała, słyszy się rzadko. Jedyna, jaką mnie udało się odszukać, znajduje się w styczniowym (2012) numerze New Scientist, w którym przytoczony jest przypadek kobiety cierpiącej na bardzo silne bóle ramienia i przedramienia o nierozpoznanym podłożu. Bólom, które nie poddawały się żadnej farmakoterapii, nawet preparatom morfinowym, towarzyszyła opuchlizna, która również nie pozwalała się zdiagnozować ani usunąć. Sprowadzało to życie tej osoby do beznadziejnej wegetacji aż, co, niestety, nie jest we wspominanym artykule rozwinięte, udało jej się spotkać specjalistę, który doprowadził do praktycznie całkowitego ustąpienia opisanych objawów dzięki "intensywnej, specjalistycznej praktyce kinetycznej i mentalnej, która nie ma odpowiednika w metodach stosowanych we współczesnej zachodniej praktyce medycznej". Ćwiczenia, którym podała się ta kobieta, nie są opisane, ale nawet jeśli nie był to Qigong sensu stricto, idea, praktyka i realizacja podjętych działań jest z nim tożsama. Warto też zwrócić wagę na fsymptomatyczny akt, że szczęśliwy rezultat praktyki został osiągnięty przez osobę, która została definitywnie skreślona z listy pozytywnie rokujących pacjentów. Oznacza to, że choroba była tak zaawansowana lub niepojęta, że medycyna zachodnia nie była w stanie zaproponować żadnej terapii.

Przypadek ten dowodzi mocy Qigong, jak i innych właściwie stosowanych terapii alternatywnych. Mimo tego zainteresowanie Qigong jest wciąż co najwyżej umiarkowane, a jego zastosowanie w życiu i leczeniu - znikome. Niezależnie od tego jak beznadziejne otrzymują diagnozy, ludzie na ogół wolą podążać w stronę spodziewanej katastrofy niż zwrócić się do alternatywnych działań. Postępując tak, dają się złapać w pułapkę źle pojętego racjonalizmu. Wiedzą, że dana medycyna zachodnia nie daje im żadnych szans, ale ponieważ rozumieją, dlaczego tak jest, preferują to podejście względem alternatywnego, w którym szanse na mniejszą czy większą poprawę duże, ale za to nie da się wytłumaczyć ich mechanizmu. Z pewnością istotny wkład w ten stan rzeczy ma brak zaufania do terapii alternatywnych, co jest związane z brakiem sprawozdań z osobistych przeżyć i doświadczeń. Ludzie "coś tam wiedzą" o odmiennych metodach leczenia, ale że nie znają osobiście nikogo, komu by to pomogło (ewentualnie znają osoby, które nie przykładały się do praktyki lub porzuciły ją po krótkim czasie), odkładają zapoznanie się z nimi je na czas, gdy będą w tak złym stanie, że będzie im już wszystko jedno, co się będzie działo. Dlatego tak ważne jest mówienie o swoich doświadczeniach i próbach doświadczeń oraz ośmielanie innych ludzi do podejmowania własnych poszukiwań, szczególnie że praktyki te mogą być zadziwiająco skuteczne, nawet jeśli wprost nie nazywają siebie Qigong.

W tym kontekście warto może wspomnieć niedawne doświadczenie, które pozwoliło mi się przekonać, jak bardzo skuteczny może być Qigong w usuwaniu bólu i leczeniu jego przyczyn, szczególnie że doświadczeniu temu towarzyszyły ciekawe wizualizacje, które pojawiały się spontanicznie i, o ile nie zawracałam na nie nadmiernej uwagi, kontynuowały się do końca praktyki. Miało to miejsce w sytuacji, w której, kiedy na skutek kilkunastogodzinnego głębokiego stresu zaczęłam odczuwać nie tylko narastający dyskomfort psychiczny, ale i nasilające się bóle, której pojawiły się najpierw w okolicach splotu słonecznego, a wkrótce potem rozeszły się po całym brzuchu. O jakiego rodzaju ból chodzi, wie każdy, kogo z nerwów skręcał żołądek, albo kto odczuwał przeszywające bóle w klatce piersiowej, które nie pozwalają złapać oddechu i z racji swojego natężenia bywają przez pacjentów mylnie interpretowane jako zawał serce. Czasami dolegliwości te znikają na parę godzin albo dni, aby pojawić się znienacka w sytuacjach niemających związku z wydarzeniami, jakie były ich źródłem. Najlepiej do powstania takiego stresu nie dopuszczać, ale czasem dochodzi do niego niezależnie od naszych życzeń i wtedy trzeba sobie z nim poradzić. Niestety, na ogół nie jest to proste.

Dla mnie pierwsza okazja, aby opanować ból, który zdążył się już na dobre rozpełznąć i zadomowić w moim brzuchu, pojawiła się dopiero późną nocą, kiedy mogłam się spokojnie położyć i poczuć, do jakiego stopnia stres się rozprzestrzenił. Było to, jakbym połknęła zgnieciony metalowy drapak do naczyń, który rozkurczył się, zajął całą dostępną przestrzeń i wywoływał dotkliwy ból za każdym razem, gdy któreś z jego metalowych włókien dotykało moich nerwów. Próbowałam się rozluźnić i uspokoić, lecz każda próba poluzowania napiętych mięśni tylko pogarszała sytuację, bo każde rozluźnione miejsce było natychmiast zajmowane przez stres i ból, który jakby na to czekał. Im usilniej próbowałam, tym było gorzej. Podejście to wydawało się z gruntu złe, niestety, nic w zamian nie przychodziło mi do głowy. W końcu sformułowałam w myślach pytanie, że skoro nie wiem, co mam zrobić, to co mam zrobić?

Odpowiedź pojawiła się natychmiast, jakby tylko czekała na to pytanie. Była nią wizualizacja wielkiego głazu, który pojawił się na mojej klatce piersiowej. Był tak ciężki, że nie miałam żadnej możliwości, aby oddychać normalnie. Powietrze potrzebne do życia mogłam tylko sączyć powoli i w minimalnych ilościach, tyle, o ile moje żebra mogły rozszerzyć się na boki. Podniesienie tego ciężaru nie wchodziło w rachubę. Samo powietrze też wyglądało dziwnie. Było jak gęsty, biały gaz snujący się tuż przy ziemi i wpełzający do płuc, jak trucizna, która wprawia w odrętwienie wszytko, z czym się zetknie, a oddychanie nim było to jak połykanie śmierci.

Co ciekawe, o ile jeszcze chwilę temu nie miałam pojęcia, jak pozbyć się dręczącego mnie bólu, teraz doskonale wiedziałam, co mam robić. Z każdym wdechem moje ręce wydawały się opierać się na szczycie mojej klatki piersiowej, a następnie przesuwać coś niewidzialnego i niesubstancjalnego w dół do brzucha, wciskając się do wnętrza mojego ciała aż po nadgarstki. Było to przyjemne samo z siebie i przypominało przesuwanie piasku na plaży, który w trakcie tej zabawy przesypuje się górą nad rękami. Gdy kończyłam wdech, moje wyobrażone ręce znajdowały się nad centrum mojego brzucha i z wydechem wciskały do środka to coś, co wcześniej zdążyły zgromadzić. Największe wrażenie zrobiło na mnie to, że już po dwóch oddechach ból, który nie pozwalał mi zasnąć ani nawet swobodnie leżeć, ustąpił całkowicie, tak jakby ktoś go wyłączył.

Zaskoczyło mnie to. Czyżby tak po prostu miało mi przejść? Czy już mogę przestać się bawić i iść spać? Chwila dekoncentracji szybko sprowadziła mnie na ziemię. Ból znikał tylko, gdy całą uwagę poświęcałam praktyce. Myślenie o innych rzeczach rozpraszało mnie, a wtedy okazywało się, że w rzeczywistości ból wciąż ma się doskonale i aktywuje się raz tu raz tam w sposób trudny do przewidzenia, tak jak trudny do przewidzenia jest ruch kłaczków kociej sierści unoszonej podmuchami wiatru. Wyglądało na to, że wizualizacja działała doskonale, ale tylko jako chwilowy wyłącznik bólu. Czy potrafi usunąć jego przyczynę? Czy warto się nią zajmować? Z drugiej strony, co mam do stracenia? Nawet jeśli nie uda mi się usunąć tego napięcia, każda chwila bez stresu skręcającego wnętrzności to coś, o co warto zawalczyć. Może koniec końców to, co robię, nie okaże się całkiem bez sensu...

Wkrótce zauważyłam, że nie muszę poświęcać sto procent uwagi praktyce. Jeśli tylko zachowam odpowiednio wysoki poziom koncentracji, resztę mogę przeznaczyć na obserwacje tej osobliwej i skomplikowanej wizualizacji. Zaciekawiło mnie, co się dzieje z substancją, która zbierają moje ręce. Przyjrzałam się uważnie i zobaczyłam, że w środku mojego brzucha znajduje się lej. Jego kolor zmieniał się od ciemnofioletowego na brzegu do zupełnie czarnego w środku, a wydawał się nie być zrobiony z materii - był jakby granicą między światem materialnym i niematerialnym. Sprawiał wrażenie ogromnego i nieskończenie głębokiego. Ucieszyło mnie to, bo chciałam, żeby mój niewidzialny stres wpychany do tego leja uchodził gdzieś na zewnątrz, ale zarazem miałam pewność, że nic takiego się nie dzieje, i że strefa, która wytworzyła się w moim brzuchu była nie tylko płytka, ale i zamknięta. Oznaczało, że wprawdzie udaje mi się gromadzić stres w jednym miejscu, ale w żaden sposób się go nie pozbywam.

Tak sobie oddychając i zerkając na wizualizacje, w dłuższej chwili poczułam, że ból, który dotąd udawało mi się wyłączać, pojawił się znowu, tym razem w dość nieoczekiwanym miejscu, mianowicie tuż poza krawędzią obszaru, w którym go gromadziłam. Był jak woda, która wylewa się z przepełnionego kielicha, a kolejny oddech tylko go zintensyfikował. Postanowiłam więc zakończyć praktykę i popatrzeć, co się będzie działo dalej.

O ile wcześniej, gdy tylko rozpraszałam, się albo przestawałam się zajmować moim nowym ćwiczeniem, dolegliwości, z którymi walczyłam, natychmiast powracały, teraz już nic takiego się nie działo. Zawsze to jakaś korzyść. Najwyraźniej udało mi się wyłączyć ból na dobre, choć nie wygląda mi to na pełny sukces. Wciąż mam w sobie cały stres, co mi się w ogóle nie podoba. Gdy ponownie popatrzyłam na swój brzuch, zauważyłam, że w międzyczasie lej zniknął bez śladu, a w jego miejscu powstała złota sfera. W jej wnętrzu zamknięty był mój stres, który wprawdzie wciąż wyglądał jak kłaczki sierści, ale tym razem sierści wylizanej i wyplutej. Był martwy.

Przyglądałam się tej sferze, szukając choćby małej szczeliny, ale okazała się być doskonała. Nie miała ani wejścia, ani wyjścia, ani najmniejszej skazy. Wszystko jak dotąd wydaje się iść dobrze, pomyślałam, ale znów nie wiem, co mam dalej robić. No więc co mam robić? I znów jak, na zawołanie, pojawiła się odpowiedź. Tym razem była to łyżka do lodów wielkości mojej sfery, która mogła bez trudu w nią wnikać i wybierać zawartość. Ta część praktyki była całkiem niezależna od sposobu oddychania i przyjmowanej pozycji. Wymagała tylko skupienia. Za każdym razem, gdy sięgałam do sfery, łyżka zabierała coś niewidzialnego. Pytanie, dokąd. Wtedy zauważyłam, że w międzyczasie w moich plecach pojawił się otwór w miejscu, którego wcześniej dotykało dno leja. Z każdym ruchem łyżki jej niewidzialna zawartość wypływała właśnie przez to wyjście, a wraz z nią, płatki złota tworzącego samą sferę. W końcu sfera opróżniła się całkiem, rozsypała się i zniknęła, a ja zasnęłam w ciągu paru chwil tak, jakby nigdy nic się nie stało.

Tak skuteczna i szybka technika, pozwalająca zneutralizować nawet bardzo silny i rozwinięty stres, powinna być warta lepszego zbadania i dokładniejszego przećwiczenia, pomyślałam sobie. Okazało się, że z tym nie tak szybko. Następnego dnia czułam się dobrze, jednak że przyczyna stresu nie zniknęła, po pewnym czasie znowu zaczęłam odczuwać poprzednie dolegliwości. Ból nie był silny, bo dopiero się pojawił, więc postanowiłam przepędzić go od razu metodą, która objawiła mi się poprzedniego dnia. Metoda zaskoczyła mnie ponownie, bo cały ból zniknął już po pierwszym oddechu. No nie, tak szybko to niemożliwe, pomyślałam i stwierdziłam, że na wszelki wypadek będę kontynuować. I tu niespodzianka - nie dało się tego robić. Podobnie jak poprzedniego wieczora, gdy przelewający się stres zaatakował dotąd zdrowe miejsca, tak samo i teraz, drugi oddech wykonany zgodnie z przepisem, zamiast pogłębić stan relaksu, poskutkował nagłym, przeszywającym skurczem mięśni. Kolejna próba potwierdziła tę reakcję i definitywnie zakończyła praktykę.

To w sumie potwierdziło moje wcześniejsze podejrzenia, że praktyka, którą poznałam, jest tak skuteczna dlatego, że jest bardzo prymitywna. (To coś jak zaklęcia z "bardzo starej magii", które w każdym filmie i powieści okazują się najtrudniejsze, a czasem niemożliwe do pokonania.) Prostota jej działania polega na tym, że kieruje ona strumień energii na wybrany obszar ciała, a ta po prostu zmienia stan tego obszaru na przeciwny, czyli z chorego na zdrowy albo... ze zdrowego na chory. Można to porównać do połykania trucizny, która może zneutralizować inną trutkę, jeśli ta jest obecna, lecz jeśli jej nie ma, zamiast pomóc, wyrządzi porównywalne szkody. Trochę szkoda, bo metoda jest niezwykle skuteczna, a tymczasem nie można nauczyć się jej stosowania, zanim nie stanie się potrzebna. Z drugiej strony, warto o niej pamiętać, kiedy trzeba będzie użyć czegoś naprawdę potężnego, co jest w stanie w ciągu kilku sekund rozprawić się z bólem wywołanym przez dowolnej wielkości stres, co w dzisiejszych czasach niejednemu może się przydać.

Na szczęście nie każdy ból wymaga przywoływania starożytnej magii. Większość tych, które pojawiają się przeciążeniu ciała aktywnością, da się przepędzić prostszymi sposobami, jak na przykład kilkunastominutowym staniem w tzw. pozycji trzymania dzbana. Oczywiście, nie jest to najwygodniejsza pozycja do pozostawania, zwłaszcza po dłuższej chwili, więc w leczeniu bólu łatwo przegrywa w starciu z innymi metodami, które ograniczają się zwykle do połykania tabletek przeciwbólowych lub smarowania się maściami, ewentualnie do korzystania z regenerujących masaży, a najczęściej do przeczekiwania problemu.

Mnie przebywanie w tej pozycji również (jak na razie) przyjemności nie sprawia, mam za to dwa inne powody, aby używać tej praktyki w leczeniu dolegliwości np. takich jak ból w plecach, który pojawia się po nierozsądnym podskakiwaniu albo bezmyślnym podnoszeniu przedmiotów w niewygodnych pozycjach, czyli, inaczej mówiąc, wynika ze starości. Pierwszy powód jest taki, że na pytanie, jaka inna metoda może uleczyć moje dolegliwości, jest "żadna", drugi, że odpowiedź na pytanie, kiedy same one miną (mam tu na myśli zniknięcie w 100%) brzmi "nigdy". Nieźle jak na początek, ale i to nie zawsze wystarczy, aby sobie radośnie postać po całym dniu pracy, kiedy jedyne, na co ma się ochotę, to położyć się spać. Nie to, że nie przychodzi to do głowy, ale powodów, aby odłożyć takie pomysły na następny dzień, jest legion.Tym bardziej ciekawe i zabawne jest to, co przydarzyło mi się podczas niedawnego "nierozsądnego podskakiwania", które poskutkowało "połamaniem" w plecach i następnie daleko posuwającą się ostrożnością podczas wykonywania najprostszych ruchów, które mogłyby doprowadzić do pozostania dziwacznych pozycjach na całe bolesne minuty. Nawet i w takich sytuacjach "postanie sobie" przez pół godziny jawi się jako mało atrakcyjna propozycja, tymczasem na drugi dzień po moich przygodach jak nigdy wcześniej zapragnęłam właśnie tego.Kłopot w tym, że zachcianka ta przyszła na mnie około północy. Ćwiczenie Qigong o takiej porze może doprowadzić do problemów z zaśnięciem i to właśnie starałam się sobie wytłumaczyć, ale bezskutecznie. Tak bardzo chciało mi się ćwiczyć, że powody, dla których muszę to zrobić tu i teraz, sypały się jak z rękawa. Dokładnie jak powody, które pojawiają się, kiedy powinno się wstać z łóżka, aby zrobić coś, czego się nam nie chce, i które szybko pozwalają dojść do wniosku, że, faktycznie, wstanie mogłoby być szkodliwe dla zdrowia, a nawet niebezpieczna dla życia.

- Tak bardzo mi się chce ćwiczyć! - myślałam - To nic, że jest późno, jak się chce ćwiczyć, pora nie gra roli.
- Co za pomysł! - odpowiadałam sobie - Oczywiście, że nie będę teraz nic robić. Jest północ. Jeśli teraz zacznę ćwiczyć, nie zasnę do drugiej.

Odpowiedź pojawiła się po chwili:
- Owszem, jest późno, ale chęć, jaką mam do ćwiczenia, jest niespotykana. Szkoda ją zmarnować. Taka ochota nie pojawia się często.

Już miałam się złamać, gdy w ostatnim momencie udało mi się zreflektować:
- Skoro mam taką wielką ochotę na ćwiczenie, to wspaniale. Jeśli jest to szczera intencja, to do jutra mi nie przejdzie, a wtedy poćwiczę sobie w porze, która się do tego nadaje.

Tym razem na kolejny argument przyszło mi poczekać dłużej. Już myślałam, że skończy się na spokojnym położeniu się do łóżka, już w sumie przykrywałam się kołdrą, gdy nagle mnie olśniło:
- Domagam się tego ćwiczenia właśnie teraz otóż dlatego, że jest ono nieuniknione!
- Nieuniknione? Dobre sobie. Ciekawe czemu jest ono aż tak nieuniknione w środku nocy.
- Cóż, bardzo łatwo to wytłumaczyć. Poprzedniego dnia poskakałam sobie, lecz nieszczególnie dobrze mi to wyszło i zaczęły boleć mnie plecy. Mogłam zająć się tym problemem od razu, ale oczywiście nie chciało mi się. Czas płynął, ból się rozgaszczał, a wszystko to moja wina. Od razu wiedziałam, że tylko praktyka Qigong może mnie wyleczyć, ale byłam leniwa, no i teraz mam. Co więcej, jeśli będę zwlekać, to ból zagnieździ się na dobre i tym bardziej będzie trudno go usunąć.

Trudno było tego słuchać. Wiedziałam, że i tak nie dam sobie spokoju i że najprostszą metodą na zakończenie tego wewnętrznego dialogu jest poćwiczenie, postanowiłam więc, co następuje:
- Skoro to ćwiczenie jest tak konieczne, że musi mieć miejsce tu i teraz o północy, niech i tak będzie, ale daję sobie piętnaście minut i ani jednej więcej. I nie ma dyskusji.

Tym sposobem udało mi się pozwolić sobie na ćwiczenie Qigong o północy, co jednocześnie uważałam za idiotyczny pomysł ze względu na możliwe skutki uboczne. Jaki był rezultat tych zabiegów? Po radosnym i satysfakcjonującym postaniu sobie przez skrupulatnie odliczanie piętnaście minut, przez następną godzinę nie mogłam zasnąć.

Co się stało z bólem? Zniknął na zawsze.

Pozostaje jeszcze kwestia słyszenia głosów w głowie, ale ponoć Qigong również i z tego typu dolegliwościami radzi sobie rewelacyjnie.

Powrót do spisu treści


Strona została przygotowana przez Tomasza Grycana.

Wszelkie pytania i uwagi dotyczące serwisu "Neijia" proszę przesyłać na adres:

Uwaga! Zanim wyślesz e-mail, przeczytaj dokładnie F.A.Q.

Powrót do strony głównej.