magazyn Świat Nei Jia
NR 48 (GRUDZIEŃ 2011)

Kino i literatura

MICZUN POLLI PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA
Joanna Molenda-Żakowicz

- Ciekawe, co jest tam dalej... Tam, gdzie teraz nie mogę sięgnąć wzrokiem... Może jak stanę trochę bokiem... Ale nie... Wciąż widać tylko mały kawałek pokoju... A gdybym chciał się dowiedzieć, co znajduje się na przykład za szafą? Oczywiście, mogę podejść i zobaczyć, co jest za szafą tutaj, ale nie interesuje mnie "tu". Chcę wiedzieć co jest za "tam". W lustrze.

Tak rozmyślając, Michał zbliżał się do lustra coraz bardziej i bardziej, i ani się obejrzał, jak znalazł się w świecie, który dotąd oglądał tylko fragmentarycznie, a który zawsze wydawał się przed nim coś ukrywać albo z nim droczyć. A to nie pozwalał mu zajrzeć w kąt pokoju, który był tuż, tuż za krawędzią, a to robił go w konia, kiedy odróżnienie prawej strony od lewej zaczynała być istotne.

W świecie po drugiej stronie lustra z początku wszystko wyglądało prawie normalnie, a niektóre rzeczy nawet pasjonująco. Jak ciekawie było zobaczyć ze wszystkich stron, złapać, poczuć to, co dotąd było płaskie jak szkło i zimne w dotyku! Stworzenia dotychczas nieruchome, tu nabierały życia. Zaczynały mieć wymiary, plany, przeszłość, przyszłość... Osoby dotąd niemal wirtualne z racji sporadycznego kontaktu, nabierały ludzkich cech. Nie pojawiały się tylko od przypadku do przypadku, ale zaczynały aktywnie działa, krok po kroku, pomału, ale skutecznie, angażować, wciągać...

Po pewnym czasie Miczun zauważył, że otaczające go rzeczy różnią się nie tylko wyglądem, że odbiciu uległa nie tylko ich zewnętrzna powłoka ale także ich wnętrze, a nawet imiona. Gdy mówił, że jest Michałem, nie rozumiano go tak samo, jak kiedyś dla niego pismo lustrzane było tylko zbiorem zawijasów. Spostrzegł, też, że to, co było w jego świecie było proste, tu okazywało się skomplikowane, co było oczywiste, tu stawało się łamigłówką, co było zabawą, tu przeradzało się w walkę na śmierć i życie. Jaka szkoda, że moc spostrzegawczości spłynęła na Miczuna dopiero, gdy świat po drugiej stronie lustra zamknął przed nim drogę powrotu.

Cała historia nie miała by miejsca, gdyby Michał nie dał się, hmm... wplątać w przemyt narkotyków. Wplątać. Co by nie mówić, "wplątanie" zakłada pewną niewinność, nieświadomość, naiwność może, brak właściwej oceny sytuacji, zagubienie. Sposób, w jaki Michał opisuje swoje wplątanie w branżę narkotyków przypomina mi zasłyszaną od znajomego historię o jednej z lepszych imprez studenckich, która zaczęła się tak:
- Zajęcia skończyły się koło 10-tej rano. Wyszliśmy na zewnątrz i skierowaliśmy się w stronę Rynku. Z racji tego, że był to dzień powszedni, środa, czwartek może, a że i godzina była wczesna, było dość pusto. Zaczynał się kolejny letni dzień. Słońce z każdą chwilą coraz mocniej rozgrzewało powietrze, lecz wcale się z tym nie spieszyło. Dzień był ciepły i rześki, a delikatny wiatr przemykał się między kamienicami, czasem zaczepiając przechodniów. Smak, zapach i koloryt tych chwil sprawiał, że cały świat wydawał się nam świeży i czysty, a my - pełni energii, wiary i mocy pozwalającej nam zrealizować marzenia. I gdy tak razem szliśmy, delektując się tymi ulotnymi chwilami, wiedząc, że to nie potrwa wiecznie (ale wciąż trwa!), że niedługo przyjdzie się nam rozstać, pożegnać się z wiatrem i Słońcem, gdy wizja przyjaznego, oczekującego nas świata już, już, miała łagodnie acz nieuchronnie odpłynąć, oddając nas w ramiona rzeczywistości, ktoś nagle kupił wódkę...

No więc dobrze: Michał Pauli dał się wplątać w przemyt narkotyków i bardzo źle na tym wyszedł. Gorzej. Wyszedł tak źle jak tylko można. Trafił do jednego z najstraszniejszych więzień świata. Został zakuty i, na wszelki wypadek, zaspawany, w kajdany. Poznając historie innych więźniów, stracił nadzieję na to, że kiedykolwiek wróci do swojego życia. Zagubiony we wrogim otoczeniu nie miał oparcia w nikim, a z tymi, którzy o niego walczyli, nie miał żadnego kontaktu. Za swoje przewinienia został skazany nie na jedną, ale na dwanaście śmierci, a mimo tego udało mu się coś, co udaje się jednemu na tysiąc, dziesięć tysięcy, sto tysięcy więźniów? Nie. Udało mu się coś, co się nie udaje: wyszedł z więzienia Bang Kwang. Jak trafił do piekła i jak z niego wyszedł, opowiada w książce "12 * śmierć". Po przebrnięciu przez wprowadzenie do właściwej historii, które przychodzi autorowi z widocznym trudem i do czego najwyraźniej nie ma on serca, lądujemy w opowiadaniu właściwym, które zaczyna się od aresztowania i kontynuuje w więzieniu.

"12 * śmierć" pozwala zapoznać się bardzo dokładnie z rytuałem przejścia do świata po drugiej stronie, jak i z samym tym światem, który choć inny, jest kompletny, a zamieszkujący go ludzie tworzą społeczeństwo. Są wśród nich byli ceramicy, nurkowie, awanturnicy, mnisi, osoby z celem w życiu i ci bez celu, są zaradni i ci nieogarnięci, są dobrzy i źli, jednym słowem - wszyscy. Wielu mówi, że ich życie legło w gruzach, że ich świat się skończył, lecz mimo tego sami wciąż żyją. Nie popełniają zbiorowego samobójstwa, nie dostają obłędu. Nawet ci, którzy wiedzą, że nigdy nie wyjdą na wolność. Zamiast tego, zdają się akceptować swoje nowe życie takie, jakim ono jest. A jest w pewnym sensie jest podobne do życia na wolności. Są w nim reguły postępowania i kary za ich nie przestrzeganie, są rozrywki i niebezpieczeństwa, jest o co walczyć, jest z kim i o czym pogadać, bo Bang Kwang zaludniają niezwykłe osoby, a każda z nich ma swoją historię. Do tego jest tam wszystko, co niezbędne do życia: jadłodajnia (hmm...), coś na kształt poczty (zanim zaczniecie się śmiać, niech ktoś u nas spróbuje odebrać awizo), szpital, a w każdym razie miejsce, gdzie leżą ci, którzy są chorzy bardziej od innych i miejsce wspólnych modlitw (nie to, że od razu świątynia). Są spotkania towarzyskie przy wyciągniętym z ukrycia woku, dla spragnionych "transcendencji w pigułce" - pigułki, dla potrzebujących mocnych wrażeń - sparringi muay thai, a dla wszystkich - świadomość, że od dziś przez następne kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lub resztę lat to jest ich nowy i jedyny świat.

Świat ubogi i nieprzyjazny, który nie oferuje wiele, a wymaga dużo. Trudno w nim znaleźć życzliwą osobę, o przyjacielu nie wspominając, za to wrogów jest na pęczki. Aby "żyć", trzeba wiedzieć co załatwić z kim i jak, z kim rozmawiać, a z kim nie. Trzeba wiedzieć, jak się ustawić, komu pogrozić, komu przyłożyć, komu odpuścić, kogo szanować, komu się podlizać, kogo ignorować, a kogo traktować jak lokalny folklor. Gdy się opanuje tę trudną sztukę, można urządzić się całkiem nieźle: jeść jak pan, obstawiać zakłady, w których środkiem płatniczym są pieniądze, papierosy lub heroina, można czarować publiczność gawędami, bawić się w hodowcę latających (od czasu do czasu) kotów, słuchać radia, oglądać telewizję, posiadać telefon(!), a nawet czasem przejechać po mieście. To ostatnie wprawdzie w łańcuchach, ale zawsze coś! Na to wszystko trzeba mieć rzecz jasna pieniądze, a te trzeba dostać z zewnątrz, lub w pocie czoła samemu wypracować. I czy to nie brzmi jak zwykłe życie? A że w zamknięciu, w brudzie i chorobach? A czy ludzie na zewnątrz rzeczywiście są wolni, żyją w czystości, wolni od chorób?

Przede wszystkim jednak to orient. Tu nikt się nie buntuje, kwestionuje, nie wątpi; tu się nie zadaje pytań. A jeśli już ktoś jest na tyle źle wychowany, by to robić, nie powinien liczyć w odpowiedzi na więcej, niż na spojrzenie, jakim może zostać obdarzony spleśniały pomidor, który został zauważony na półce w lodówce, a potem po azjatycku za-nieuważony: skoro w żadnej mierze nie powinno go tam być, to znaczy, że go nie ma. Proste. Tylko farangi, czyli biali, mogą liczyć na specjalne traktowanie i na odpowiedź "to jest Tajlandia", wyjaśniającą nic i zarazem wszystko.

Nie znaczy to, że Tajlandię zamieszkują ludzie bez uczuć i emocji. Ludzie wszędzie są tacy sami, ale wyrażają siebie na różne sposoby, czasem niezwykłe jak na nasze zachodnie standardy. No bo w jakim innym kraju można by posądzić schodzonego klapka o awansowanie do symbolu wolnomyślicielstwa? Na pewno nie we Francji.

W Bang Kwang można posłuchać o głupich i podstępnych skanerach, które nie mają nic lepszego do roboty, jak tylko znajdywać ecstasy w piance do golenia, o policji, która widząc gościa kombinującego coś z prezerwatywami, zamiast taktownie poczekać z akcją, wpada dokładnie w momencie, gdy już wiadomo o co chodzi, ale jeszcze do niczego nie doszło (może to i lepiej - wyciąganie z żołądka tak opakowanej heroiny nie może być przyjemniejsze od jej połykania), o tym, że odkrywanie tajemniczej zawartości portek na posterunku nie może skończyć się dobrze, zwłaszcza, gdy tą zawartością jest 10 tysięcy pigułek, a także o tym, że uciekanie przed policją jest tak samo mądre jak pozwalanie się jej pojmać, niezależnie od tego, czy jest się czegokolwiek winnym, czy nie...

Ten ostatni temat, jak można zobaczyć na kilku przykładach, wcale nie jest trywialny. Policja w Tajlandii ma swoje priorytety. Działa ona jak ogromna, skomplikowana i paskudnie skuteczna machina, której celem jest łapanie przestępców ale nie koniecznie tropienie zbrodni. Osoby, które przez własną głupotę, złą wolę lub głupotę innych, albo przez przypadek zostaną wciągnięte w jej tryby, szanse na sprawiedliwość i na wydostanie się w jednym kawałku mają marne. Można tu zwątpić w słuszność mądrości ludowej mówiącej, że do policji trzeba mieć zaufanie i nigdy nie należy przed nią uciekać...

Nie jest to jedyna "prawda", w którą można zacząć powątpiewać. Kto przychyla się do twierdzenia, że w życiu nigdy nie należy przepuszczać okazji do seksu i do pokazania się w telewizji, też znajdzie coś dla siebie. Ten zaś, komu wciąż mało wrażeń i dywagacji intelektualnych, może zapoznać się z niezwykłą praktyką tulpy, która jest rodzajem medytacji uprawianej przez tybetańskich michów. Przy odrobinie zacięcia tulpę można sprawdzić na sobie, zwłaszcza w miejscu takim jak Bang Kwang znalezienie się na długie miesiące w miejscu odosobnienia jest proste jak trzaśnięcie drzwiami. Kłopot z tulpą jest ten, że pewnego dnia trzeba się rozstać z "końcowym efektem medytacji", co nie jest ani łatwe, ani przyjemne i nawet najbardziej doświadczeni mnisi miewają z tym problem. Ale czy ktoś obiecywał, że będzie łatwo? Nie jest łatwo też zawodnikom uczestniczącym w odbywających się dwa razy w tygodniu sparringów muay thai, które, chociaż nielegalne, angażują tak więźniów jak i strażników, łącząc ich w niemal transowym widowisku połączonym z zakładami o to, kto wygra, oraz jaki finezyjny cios tym razem przyjdzie publiczności zobaczyć.

Te i inne historie składające się na "12 śmierci" są opowiadane przez Michała Pauliego wartko i, poza tytułami niektórych rozdziałów, bezpretensjonalnie. Tekst jest wolny od dłużyzn i dygresji, co jest tak jego zaletą jak i wadą. Zaleta jest taka, że autor nie nudzi, a książkę można przeczytać od deski do deski z zapartym tchem. Wadą jest to, że styl i tempo narracji używane przez Michała Pauliego są dobre do opowiadania historyjek podczas spotkań ze znajomymi w pubach lub na rybach, ale nie do napisania książki.

"12 * śmierć" zawiera informacje o tym co i w jakich okolicznościach przydarzyło się bohaterowi, ale relacja faktów to jeszcze nie literatura. Postacie i zdarzenia są płaskie i bezrefleksyjne: pojawiają się na moment, robią coś, a za chwilę znikają za wąsko zakreślonym przez autora horyzontem, jakby chowały się za ramą lustra. Patrzymy na nie, ale nie widzimy nic, prócz ruchomych obrazów, słuchamy, ale nie słyszymy nic oprócz wypowiadanych słów. Z żadną postacią, łącznie z bohaterem, nie można się identyfikować, a przez to przejąć jej losem. Każdy wątek, który ledwo zostanie rozwinięty, chwilę później zostaje zastąpiony innym i tak do końca książki. Mimo tego, że bohaterowi udało się wejść do świata po drugiej stronie lustra, jego opis tamtej rzeczywistości jest wciąż dwuwymiarowy a historia, która mogła by fascynować, jedynie ciekawi.

- Coś nie widać po Panu radości. - Mówi pani konsul, która, sama ucieszona jak nigdy, przynosi Michałowi Pauliemu wiadomość, że oto został ułaskawiony i nareszcie jest wolny. Niestety, nie tylko radości po nim nie widać. Za jakie uczucie by się autor nie wziął, czy to będzie miłość (nie, nie ta spod łóżka), czy rozpacz i rezygnacja, czy wiara i nadzieja, w "12-tu śmierciach" nie wychodzą one poza warstwę słowną, a to za mało. To nie przekonuje. Historia na wieść o której hrabia Monte Christo mógłby teoretycznie zjeść z zazdrości własne trampki, w wydaniu Michała Pauliego robi się prosta jak metr sznurka w kieszeni, za którego koniec można chwycić i wrócić do początku intrygi, by zobaczyć, że za tym wszystkim stała... żaba. Żaba, która, inaczej niż w bajkach, nie chciała dać bohaterowi szansy na sukces. Może dlatego, że była z drewna...


Michał Pauli "12 * śmierć", Wydawnictwo Artest, Kielce 2011

Powrót do spisu treści


Strona została przygotowana przez Tomasza Grycana.

Wszelkie pytania i uwagi dotyczące serwisu "Neijia" proszę przesyłać na adres:

Uwaga! Zanim wyślesz e-mail, przeczytaj dokładnie F.A.Q.

Powrót do strony głównej.