Kolorowy napis z ideogramami: Świat Nei Jia
NR 3 (WRZESIEŃ 1998)


 
Historie prawdziwe, legendy i baśnie

MISTRZ

W mieście Hantan, stolicy starożytnego państwa Chao, żył niegdyś człowiek imieniem Chi Chang, który zapragnął stać się pierwszym łucznikiem świata.
Długo rozpytywał się, aż wreszcie dowiedział się, że największym mistrzem w tej sztuce jest niejaki Wei Fei. Tak wielki był kunszt tego mistrza łuczników, iż trafiał on, jak powiadano, z odległości stu kroków wszystkimi strzałami ze swojego kołczana w jeden liść wierzby. Chi Chang udał się więc do dalekiej prowincji, w której ów Wei Fei mieszkał, by zostać jego uczniem.

Wei Fei polecił mu najpierw nauczyć się nie mrugać oczami (powiekami). Chi Chang wróciwszy do domu wśliznął się pod warsztat tkacki swojej żony i ułożył się na wznak. Postanowił wpatrywać się bez mrugania w pedał poruszający się w górę i w dół nad jego oczami. Małżonka zdumiała się ujrzawszy go leżącego i oświadczyła, że nie może pracować, gdy mężczyzna, choćby to nawet był jej własny mąż, podgląda ją z tak dziwnej pozycji. Musiała jednak ulec i pomimo zakłopotania siadła do warsztatu.

Dzień po dniu Chi Chang zajmował swoje dziwne miejsce pod warsztatem i ćwiczył się w patrzeniu. Po dwóch latach doszedł do takiej wprawy, że nie poruszał powiekami, nawet gdy pedał dotknął jego rzęs. Wreszcie, wydostając się po raz ostatni spod warsztatu Chi Chang stwierdził, że to długie ćwiczenie, jakie sobie narzucił, przyniosło owoce. Ani uderzenie w powiekę, ani iskra ognia, ani tuman kurzu kłębiącego się przed jego oczami - nic nie potrafiło go zmusić do mrugnięcia. Opanował mięśnie powiek do takiego stopnia, że nawet gdy spał, miał oczy otwarte. Pewnego dnia, kiedy siedział i patrzył nieruchomo przed siebie, mały pajączek usnuł pajęczynę na jego rzęsach. Chi Chang wtedy dopiero poczuł się wystarczająco pewny, żeby móc stanąć przed obliczem mistrza.

- Potrafisz już nie opuszczać powiek? Pięknie powiedział Jei Fei, kiedy Chi Chang skwapliwie opowiedział mu o swoich postępach. - Ale to dopiero początek. Teraz musisz nauczyć się patrzeć. Ćwicz się w patrzeniu na różne przedmioty. Gdy to, co ledwo widoczne, wyda ci się małym, a małe ogromnym - przyjdź do mnie znowu.

Wrócił więc Chi Chang znowu do domu. Tym razem wyszedł do ogrodu, żeby poszukać jakiegoś maleńkiego owada. Znalazłwszy owada ledwie widocznego gołym okiem, położył go na źdźble trawy i umieścił na swoim oknie. Potem zajął miejsce w drugim końcu pokoju i dzień za dniem wpatrywał się w owada. Z początku z trudem spostrzegał stworzonko, ale po dziesięciu dniach owad wydał mu się większy. Pod koniec trzeciego miesiąca miał wrażenie, że owad jest wielkości jedwabnika i mógł rozróżnić każdy szczegół jego ciała.

Chi Chang był tak pochłonięty tym patrzeniem, że nie zauważył, jak zmieniały się pory roku: skrzące się wiosenne słońce ustąpiło miejsca piekącemu żarowi lata, a potem sznury dzikich gęsi odlatując kreśliły ciemne linie na błękitnym jesiennym niebie. Jesień skończyła się i przyszła zima, szara od deszczu i gradu. Dla Chi Changa nie istniało nic poza małym stworzeniem uczepionym źdźbła trawy. Gdy jeden znikał, służący Chi Changa zastępował go nowym, równie maleńkim. Ale Chi Changowi wydawał się on coraz większy.

Przez trzy lata Chi Chang nie ruszał się z pokoju, aż wreszcie stworzonko na źdźble trawy urosło w jego oczach do wielkości konia.
- Dokonałem tego! - zawołał uderzając dłońmi o kolana i wybiegł do ogrodu. Nie wierzył własnym oczom: konie wydały mu się tak wielkie jak szczyty górskie, świnie - jak pagórki, a kury jak wieże zamkowe.

Chi Chang nie posiadał się z radości. Wrócił czym prędzej do domu, napiął cienką strzałę sporządzoną z północnego gatunku bylicy na łuk z rogów zwierzęcych z państwa Jen, wycelował i trafił w sam środek owada, nie musnąwszy nawet źdźbła trawy, na której go położył.
Potem nie tracąc czasu udał się do Wei Fei i opowiedział mu o swoim osiągnięciu. Tym razem mistrz był z niego tak zadowolony, że zawołał: Brawo!

Pięć lat minęło, odkąd Chi Chang poświęcił się nauce strzelania z łuku. Teraz zrozumiał, że trudy jego nie były daremne. Wydawało mu się, że nie ma takiej sztuki w tej dziedzinie, której by nie potrafił dokonać. Żeby się w tym upewnić, postanowił przed powrotem do domu poddać się specjalnie trudnym próbom.

Najpierw, pragnąc prześcignąć samego Wei Fei, przebił wszystkimi strzałami ze swojego kołczana z odległości stu kroków liść wierzby. Parę dni później ponowił to ćwiczenie, ale posłużył się największym swoim łukiem, a na prawej ręce (na wysokości łokcia) postawił kubek napełniony po brzegi wodą. Nie uronił ani kropli i ani jedna strzała nie chybiła celu.

W następnym tygodniu wypuścił sto lekkich strzał, jedna za drugą do tarczy umieszczonej bardzo daleko. Pierwsza padła w sam środek, druga utkwiła w rowku pierwszej, trzecia w rowku drugiej, i tak dalej, aż w mgnieniu oka wszystkie strzały tworzyły jedną linię od tarczy do łuku. A celował z taką precyzją, że nawet kiedy wystrzelił ostatnią, zczepione ze sobą strzały nie spadły na ziemię lecz utrzymywały się drżąc w powietrzu. Na ten widok mistrz Wei Fei, który się przypatrywał z boku, nie mógł powstrzymać klaskania w ręce i wołał: - Brawo!

Kiedy po dwóch miesiącach Chi Chang wrócił wreszcie do domu, żona zaczęła robić mu wymówki, że ją zaniedbuje. Chi Changa zirytowało jej zrzędzenie i żeby ją tego oduczyć, naciągnął szybko strzałę z tientsinskiego bambusa na łuk sporządzony z gałęzi dzikiej morwy, napiął cięciwę do końca i wycelował tuż ponad okiem małżonki. Strzała wyrwała jej trzy rzęsy, lecz pęd jej był tak szybki, że nawet nie spostrzegła i, mrugnąwszy tylko, dalej spokojnie gderała.

Niczego więcej nie mógł się już nauczyć u mistrza Wei Fei. Wydawało się, że jest bliski osiągnięcia swego celu. "Pozostaje jedna przeszkoda" pomyślał i przeszył go niemiły dreszcz; tą przeszkodą był sam Wei Fe. Dopóki żyje mistrz, dopóki Chi Chang nie będzie najlepszym łucznikiem świata. Nie prześcignie mistrza, wiedział o tym dobrze, choć dorównywał mu w zręczności. Samo istnienie Wei Fei było największą przeszkodą.

Pewnego dnia spacerując po polach, Chi Chang zauważył z daleka sylwetkę Wei Fei. Bez chwili wahania podniósł łuk, naciągnął strzałę i wycelował. Ale stary mistrz wyczuł co się święci, i w mgnieniu oka napiął z kolei swój łuk.
Obaj puścili cięciwę jednocześnie. Strzały zderzyły się w pół drogi i razem upadły na ziemię. Chi Chang natychmiast wycelował jeszcze raz, ale i ta strzała napotkała w połowie drogi nieomylną strzałę Wei Fei. Dziwny ten pojedynek trwał tak długo, aż opróżnił się kołczan mistrza. Chi Changowi pozostała jednak jeszcze jedna strzała.

- Oto moja szansa - szepnął i wypuścił ostatnią strzałę. Widząc to Wei Fei ułamał ciernistą gałązkę z rosnącego opodal krzaka tarniny i zasłonił się nią. Pędząca ze świstem wycelowana prosto w jego serce strzała odbiła się o cierń i padła na ziemię u jego stóp.
Tak więc Wei Fei pokrzyżował podłe plany Chi Changa, którego opadły teraz wyrzuty sumienia. Zapewne, nie byłyby się odezwały, gdyby któraś z jego strzał trafiła do celu.

Wei Fei ze swe strony odczuwał taką ulgę ocaliwszy życie i tak był zachwycony świeżym przykładem swojej własnej zręczności, że nie czuł nawet żalu do niedoszłego zabójcy. Obaj mężczyźni ze łzami w oczach rzucili się sobie w objęcia. (Dziwne były zaiste obyczaje w owych czasach! Podobne postępowanie byłoby dziś nie do pomyślenia. Serca ludzkie w dawnych czasach były zapewne inne niż nasze dzisiaj. Jakżeby inaczej wytłumaczyć można fakt, że kiedy książę Huan zażądał pewnego dnia od swego nadwornego kucharza I Ya nowego przysmaku, ten upiekł własnego syna błagając księcia, by go raczył skosztować, albo to, że pierwszy cesarz dynastii Chi, gdy miał zaledwie 15 lat, już w pierwszą noc po śmierci ojca trzykrotnie go zastąpił przy boku ukochanej jego nałożnicy?)

Lecz obejmując w uścisku przebaczenia swego zaciętego ucznia, Wei Fei wiedział dobrze, iż życie jego będzie odtąd stale zagrożone. Jedynym sposobem by uniknąć ciągłego niebezpieczeństwa, było wskazanie Chi Changowi jakiegoś innego celu.

- Mój przyjacielu - powiedział Wei Fei uwalniając się z uścisku -przekazałem ci całą moją wiedzę: Jeśli chcesz zgłębić dalsze arkana tej sztuki, musisz przejść wysoką przełęcz Ta Hsing na zachodzie kraju i dostać się na szczyt góry Ho. Tam odszukaj mistrza Kan Yinga, któremu nie było i nie ma równego. Nasze umiejętności wydają się wobec jego sztuki niezdarną dziecinną zabawą. Mistrz Kann Ying jest jedynym człowiekiem na świecie, który może cię nauczyć czegoś więcej. Odszukaj go, jeśli żyje jeszcze, i zostań jego uczniem.

Chi Chang wyruszył natychmiast na zachód. Słysząc jak jego osiągnięcia nazywa się dziecinną zabawą, poczuł się urażony. Ogarnęły go obawy, że może daleki jest jeszcze od celu, jaki sobie wytknął. Musi dostać się jak najszybciej na górę Ho i zmierzyć się ze starym mistrzem.

Przedostał się przez przełęcz Ta Hsing i zaczął wspinać się w górę stromym zboczem. Buty mu się zdarły. Stopy miał poranione, ciekła z nich krew. Niczym jednak nie zrażony szedł urwistymi stokami i przedostawał się przez wąskie kładki zawieszone nad przepastnymi otchłaniami. Po miesiącu znalazł się na szczycie góry Ho i popędził do jaskini, w której mieszkał Kan Ying. Ujrzał starca o łagodnych oczach jagnięcia. Był rzeczywiście bardzo stary. Chi Chang nigdy dotąd nie widział tak starego człowieka. Plecy miał zupełnie zgarbione, a gdy chodził siwe jego włosy wlokły się po ziemi.

Chi Chang przypuszczał, że tak stary człowiek musi być głuchy, krzyknął więc głośno:
- Przyszedłem, aby się dowiedzieć, czy jestem naprawdę tak znakomitym łucznikiem, jak mi się wydaje!
I nie czekając na odpowiedź zdjął z ramion wielki łuk, który zrobiono z topoli, z cięciwą z konopi i nałożył strzałę z nagrobkowego kamienia w kształcie obelisku, po czym wycelował w stado wędrownych ptaków, szybujące wysoko ponad ich głowami. Pięć ptaków natychmiast upadło do ich stóp.

Starzec uśmiechnął się pobłażliwie i powiedział: - Mój drogi, to jest tylko strzelanie z łuku strzałą. Czy nigdy me słyszałeś o strzelaniu bez strzelania? Pójdź za mną.

Zły, że nie udało mu się zadziwić starego pustelnika, Chi Chang szedł za nim w milczeniu. Stanęli na skraju przepaści jakieś dwieście kroków od jaskini. Pod ich stopami zapadała się pionowo na tysiąc sążni ściana skalna, której widok przywodził na myśl - według słów jednego z poetów - olbrzymi parawan. Głęboko w dole płynął potok górski, torujący sobie drogę wśród skał, niby błyszcząca nić. Chi Changowi zamącił się wzrok, poczuł zawrót głowy.

Mistrz Kan Ying tymczasem swobodnie podszedł do wąskiego występu skalnego nad przepaścią i odwracając się do Chi Changa powiedział:
- Teraz podejdź do miejsca, w którym stoję, i pokaż, co potrafisz.

Chi Chang był zbyt dumny, aby nie podjąć wyzwania, bez słowa zajął miejsce starca. Gdy tylko postawił nogę na skale, ta zaczęła się lekko pod nim chwiać.
Udając odwagę, do której było mu daleko, Chi Chang próbował drżącymi rękami napiąć strzałę. W tym momencie ze skały spadł kamyk i potoczył się kilkaset metrów w dół. Chi Chang podążył za nim oczami i nagle poczuł, że traci równowagę. Położył się na skale i uczepił silnie palcami krawędzi. Nogi mu się trzęsły, całe ciało zlane było potem.

Stary człowiek zaśmiał się, wyciągnął rękę i pomógł Chi Changowi zejść z występu skalnego. Potem sam skoczył na to miejsce i rzekł:
- Pozwól, że pokażę ci, czym jest naprawdę sztuka strzelania z łuku.
Z bijącym sercem, śmiertelnie pobladły Chi Chang patrzył na mistrza. Był dość przytomny, by zauważyć, że starzec ma ręce puste.
- Gdzież jest twój łuk, mistrzu? - zapytał.
- Mój łuk? - odparł starzec. - Mój łuk? - powtórzył ze śmiechem. - Dopóki łucznik potrzebuje łuku i strzały, dopóty nie przekroczył on jeszcze progu istoty sztuki. Prawdziwy mistrz może się obejść bez jednego i drugiego.

Wysoko nad ich głowami krążyła kania. Pustelnik popatrzył na nią, Chi Chang śledził za jego spojrzeniem. Ptak był tak wysoko, że nawet bystrym oczom wydawał się nie większy od ziarnka sezamu. Kan Ying wycelował niewidzialną strzałę, napiął nie istniejący łuk i wystrzelił. Chi Changowi zdawało się, że słyszy świst. Chwilę potem kania znieruchomiała w powietrzu i upadła jak kamień na ziemię.

Chi Chang osłupiał. Zrozumiał, iż oto w tym krótkim przebłysku po raz pierwszy odsłoniły się przed nim najwyższe szczyty sztuki łuczniczej, które kiedyś wydawały mu się tak łatwe do osiągnięcia.

Dziewięć lat pozostał Chi Chang u pustelnika w górach. Nikt nigdy nie dowiedział się, jakim się przez ten czas poddawał ćwiczeniom. Gdy po dziewięciu latach wrócił do domu, zmiany, jakie w nim zaszły, zadziwiły wszystkich. Jego pewność siebie i arogancja zniknęły bez śladu. Miał tępe spojrzenie człowieka, który jest niespełna rozumu. Jego dawny nauczyciel złożył mu wizytę i spojrzawszy na niego rzekł:
- Teraz widzę doprawdy, że stałeś się mistrzem. Nie jestem godzien dotknąć nawet twojej stopy.

Mieszkańcy miasta Hantan okrzyknęli Chi Changa największym łucznikiem Cesarstwa i oczekiwali niecierpliwie wspaniałych wyczynów, jakich wkrótce, w co nie wątpili, dokona, Lecz Chi Chang zawiódł ich nadzieje. Ani razu nie tknął łuku lub strzały.

Wrócił z gór bez wielkiego łuku, który wziął ze sobą w drogę. Zapytany o powód dziwnego zachowania, odpowiedział cichym głosem:
- Najwyższym stopniem działania jest niedziałanie. Najwyższym stopniem elokwencji jest powstrzymywanie się od mówienia. Mistrzostwem największym w strzelaniu z łuku jest nie strzelać.

Mądrzejsi mieszkańcy Hantan zrozumieli od razu sens tego, co powiedział, i poczuli ogromny szacunek dla mistrza sztuki łuczniczej, który postanowił nie ruszać łuku. To, że wyrzekł się strzelania, zwiększyło jeszcze jego sławę.

Mnóstwo opowieści o Chi Changu obiegło świat. Mówiono, że zawsze po północy z dachu jego domu dochodzą takie dźwięki, jakby ktoś napinał cięciwę niewidzialnego łuku. Inni opowiadali, że był to bóg łuczników, który za dnia zamieszkiwał duszę mistrza, a nocą opuszczał ją, by strzec Chi Changa od złych duchów. Pewien kupiec z sąsiedztwa rozpowszechnił plotkę, że widział wyraźnie którejś nocy Chi Changa galopującego na chmurze ponad swoim własnym domem. Tym razem miał ponoć łuk i prześcigał się w zręczności z I i Yang Yu - chi, słynnymi legendarnymi łucznikami. Kupiec twierdził, że strzały puszczane przez trzech mistrzów znikały między Orionem i Syriuszem, znacząc ciemne niebo błękitną smugą światła.

Jakiś złodziej znowu wyznał, że gdy próbował się dostać do mieszkania Chi Changa, z okna buchnęła na niego masa powietrza i uderzyła go w czoło tak silnie, że upadł na ziemię. Od tego czasu ktokolwiek miał złe zamiary, unikał skrzętnie obejścia i domu Chi Changa, a mówiono, że nawet ptaki wędrowne starały się omijać skrawek nieba nad jego domem.

Sława Chi Changa rozniosła się po całym cesarstwie i sięgała już po same obłoki, a on tymczasem starzał się. Coraz bardziej zbliżał się do tego stanu, w którym ani ciało, ani umysł nie zajmują się już światem zewnętrznym, lecz istnieją same w sobie w promienistej i pogodnej prostocie.
Twarz jego straciła wszelki wyraz. Żadna siła z zewnątrz nie mogła wytrącić go z doskonałej obojętności. Rzadko się odzywał i nikt nie mógł stwierdzić z pewnością, że oddycha jeszcze. Jego ciało było wyschnięte i bez życia jak martwe drzewo. Dostroił się tak całkowicie do podstawowych praw wszechświata, odszedł od przypadkowości i sprzeczności tkwiącej w pozorach przedmiotów, iż u schyłku swych dni nie rozróżniał już pojęć "Ja" od "On" i "To" od "Tamto". Kalejdoskop zmysłowych wrażeń już go nie obchodził. Jego oko mogłoby być uchem, ucho - nosem, a nos - ustami.

Czterdzieści lat po zejściu z gór Chi Chang opuścił świat łagodnie, jak dym, co rozwiewa się w powietrzu. Przez te czterdzieści lat ani razu nie wspominał o łuku czy strzelaniu, ani też nie dotknął łuku czy strzały.

Opowiadają, że w ostatnim roku przed śmiercią odwiedził kiedyś przyjaciela i zobaczył na stole przedmiot, który wydawał mu się znajomy, ale którego nazwy, ani przeznaczenia nie mógł sobie przypomnieć. Na próżno więc wysilał pamięć. Wreszcie zwrócił się do przyjaciela:
-Powiedz mi proszę. Ten przedmiot tam na stole: co to jest i do czego służy?
Przyjaciel roześmiał się, przekonany, że Chi Chang żartuje. Starzec powtórzył pytanie.
Przyjaciel znów się roześmiał, ale już niepewnie tym razem. Zapytany z powagą po raz trzeci okazał zmieszanie. Spojrzał uważnie na Chi Changa i widząc, że starzec nie żartuje ani też nie jest szalony, pewien już, że usłyszał dokładnie pytanie, wykrztusił w zachwycie:
- O mistrzu! Musisz być istotnie największym mistrzem wszech czasów, skoro mogłeś zapomnieć co to jest łuk i do czego służy!

Mówiono, że po tym wydarzeniu malarze w mieście Hantan wyrzucili pędzle, muzycy zerwali struny w swoich instrumentach, a cieśle wstydzili się, gdy ich ktoś zobaczył z miarą w ręku.

Przedruk z czasopisma "Shaolin" nr 1/92.

Powrót do spisu treści
 


Strona została przygotowana przez Tomasza Grycana.

Wszelkie pytania i uwagi dotyczące serwisu "Neijia" proszę przesyłać na adres:

Uwaga! Zanim wyślesz e-mail, przeczytaj dokładnie F.A.Q.

Powrót do strony głównej.