magazyn Świat Nei Jia
NR 48 (GRUDZIEŃ 2011)

Spis treści:

Powrót do strony głównej


WSTĘP

Koniec roku to okres refleksji i podsumowań. Sprawdzamy, co udało się osiągnąć w ostatnich miesiącach. Początek nowego roku to czas śmiałych decyzji na zmianę czegoś w swoim życiu i rozpoczęcie nowego rozdziału. Nie zmarnujcie tej okazji. Nie rozmyślajcie o ćwiczeniu kiedyś, tylko zacznijcie już dzisiaj. Magazyn "Świat Nei Jia" posiada bogaty zbiór artykułów o różnych ciekawych systemach. Poczytajcie, wybierzcie coś dla siebie i ruszajcie na treningi. Jeśli już coś ćwiczycie, skorzystajcie z lektury tekstów, aby pogłębić swoją praktykę. Mam nadzieję, że znajdzie tutaj inspirację do jeszcze większej pracy nad sobą.

Życzę wszystkim wspaniałego Nowego 2012 Roku.

Tomasz Grycan

Powrót do spisu treści


Chen Taijiquan

TRENING CHEN TAIJIQUAN DLA SPARINGU
Chen Zhaokui

polskie tłumaczenie: Przemysław Matwij

Źródło: www.nardis.com/~twchan/martial.html

Materiał udostępniony przez "Rzeszowską Szkołę Sztuk Walki Chen Taijiquan i Kung Fu Vo Thuat Thanh Quyen"

Trenuj ciężko ale nie żeby się zaharować, trenuj sprytnie ale nie oszukuj.

Odwaga w wielkim stopniu przesądza o wyniku walki. Jakkolwiek, sama odwaga na nic się nie zda. Wysokiej jakości umiejętności sparingowe są niezbędne. Odważny wojownik z pierwszorzędnymi umiejętnościami to tygrys, który potrafi latać. W czasie treningu, powinniśmy posiadać koordynację i elastyczność w każdym pojedynczym ruchu formy. Musimy być zaznajomieni z ruchami. Powinniśmy być zdolni do rozładowania energii jak broń automatyczna. Uderzenie powinno podążać jak najkrótszą drogą. Musi być szybkie, potężne, gwałtowne i dokładne. Te cechy są potrzebne, żeby poradzić sobie z silniejszym przeciwnikiem. Ciężki trening to jedyna droga do uzyskania tych cech. Nacisk jest położony na poruszanie się szybko i powoli, uderzanie jak stal i umiejętne manewrowanie jak woda (mądre pełne umiejętności sposoby osiągania twoich celów), otwieranie i zamykanie, poruszanie się w sposób zrelaksowany i płynny, sprężysty i impulsywny. Skupienie tylko na powolnych ruchach, prowadzi do powolnych ataków, którym przeciwnik może z łatwością przeciwdziałać. Ale koncentracja wyłącznie na szybkich ruchach utrudnia wyczucie ścieżki, po jakiej porusza się twoja energia i sprawia, że łatwo uderzyć wzdłuż dłuższej drogi niż to konieczne. Bycie szybkim dotyczy szybkości, która jest rozbudowana przez znajomość ścieżek energii. To szybkość bez straty na jakości. Nacisk tylko na manewrowanie jak woda skutkuje słabymi atakami, które nie stanowią zagrożenia dla przeciwnika. Uderzanie jak stal oznacza jakość stali odzwierciedlaną przez sprężystość i zdolność do wybuchowych uderzeń, które powstają z całkowitego rozluźnienia, które są także symbole wody tak jak ruchy. Powyższe przykłady pokazują, że konieczne jest uzyskanie cech, które z łatwością zmieniają się od maksymalnej szybkości do powolnych ruchów, przechodzą z twardości w miękkość, z ciężkości do lekkości i vice versa. Te cechy powinny być do twojej dyspozycji na życzenie bez żadnych strat albo uwarunkowań. Ta jakość nie przychodzi łatwo. Powstaje przez lata ciężkiego treningu. Jakkolwiek, ciężki trening oznacza mądry trening, w innym przypadku zaharujesz się na śmierć. Cel treningu musi być jasno określony. Nie możemy być jak gwiazdy Opery Pekińskiej pokazujący taniec z włócznią. Błyszczące pokazy tego typu są widowiskowe, ale bezużyteczne.


Chen Zhaokui

Twoje plusy przeciwko ich minusom.

Po osiągnięciu rozsądnego mistrzostwa w technikach sparingowych, powinieneś wyspecjalizować się w jednej lub dwóch technikach, w których konkretnie to już zależy od twojej budowy, wytrzymałości, refleksu i innych czynników. Na przykład, wysokie osoby powinny położyć nacisk na Tsai (Cai), lub szarpnięcie i Lieh (Lie), co oznacza rozszczepienie albo może "przechwycić i gwałtownie wstrząsnąć". Jego ataki powinny być jak cięcie otwierające górę, co znaczy, że powinny być bardzo potężne. Osoby niskie powinny głownie ćwiczyć techniki barku, łokcia i nóg w celu przeprowadzenia ataku na dolną cześć ciała przeciwnika. Musi być szybki i zwinny. Energia jego ataku musi być połączona, płynna i elastyczna. Powinien używać strategii Shan Zhan (unikanie głównej siły). Klasyki Taiji mówią "Unikanie głównej siły sprawia, że siła, która mogłaby powstrzymać górę staje się bez użyteczna". Ta strategia jest najwłaściwsza dla niskich osób. Silni powinni skupić uwagę na Tsai (Cai), Lieh, (Lie) i Chou (Zhou). Ataki powinny być na tyle potężne, że pierwszy atak eliminuje wszystkie możliwe ataki przeciwnika. Uwaga zwinnych powinna zostać skierowana na fałszywe ruchy. Przeciwnik powinien zostać zmylony w każdy możliwy sposób. Potem należy go trafić szybkimi ruchami. Ci z wolnym refleksem powinni położyć nacisk na obronę, to jest, kiedy przeciwnik uderza, ataki powinny zostać zablokowane i wtedy kontratakowane.

Pamiętaj, tylko specjalizacja w jednej lub dwóch technikach gwarantuje przezwyciężenie słabych stron przeciwnika twoimi zaletami.

Ale sama specjalizacja nie oznacza zwycięstwa. Musisz nauczyć się jak ją stosować. Powinieneś być dobry w ukrywaniu swojej specjalizacji i radzenie sobie z przeciwnikiem przez zaskoczenie. Dobrym pomysłem jest przekazywanie przeciwnikowi sygnałów o twoich słabych stronach przez fałszywe ruchy, a następnie wykorzystanie przewagi dzięki zmyleniu przeciwnika. Na przykład, załóżmy, że jesteś dobry w technikach nożnych i potrafisz szybko pracować nogami. Twój przeciwnik jest niższy. Najpierw pozwól, żeby zaatakowanie dolnej części twojego ciała było łatwe dla przeciwnika, co jest najprawdopodobniej tym, o czym myśli. Ale natychmiast wpada w pułapkę, możesz użyć techniki nożnej, która natychmiast uniemożliwi mu ucieczkę. Na chłopski rozum prawdziwe i fałszywe ruchy powinny tak się uzupełniać nawzajem, aby przeciwnik nie miał pojęcia stwierdzić, który cios jest prawdziwy, a które kopnięcie to oszustwo. Naturalnie ty sam powinieneś to wiedzieć.


Chen Fake - pchające dłonie

Atakuj najsłabszy punkt.

W trakcie sparingu, postaraj się być spostrzegawczy i szybko wykrywaj słabe punkty przeciwnika. Tylko poprzez robienie tego, możemy zwiększyć naszą śmiałość i wyjść z dobrym pomysłem, żeby wykorzystać nasze plusy przeciwko jego minusom (to, to samo, co "poznać swojego przeciwnika"). Ale jeśli nie uda ci się tego osiągnąć, staniesz się nerwowy, stracisz pewność siebie i zaatakujesz bez planu, pokazując swoje słabe punkty, i ostatecznie przegrasz walkę. Kluczem do wykrycia słabych punktów przeciwnika jest znalezienie ich w pierwszym kontakcie w jego budowie, wytrzymałości i i refleksie/odruchach od pierwszych kilku kontaktów. Po tym możesz zadecydować o właściwej strategii.

Unikaj bycia biernym.

Na wojnie priorytetem jest starcie nieprzyjaciela w proch, chronienie siebie ma drugorzędne znaczenie. Tylko przez pokonanie wrogów, możliwe jest skuteczne bronienie siebie. Na przykład twój przeciwnik jest wyższy i porusza się szybko. Na domiar złego nie jesteś tak dobry jak on. W sposób oczywisty, jesteś na słabszej pozycji. Jeśli zdecydujesz się na radzenie sobie z przeciwnikiem poprzez skupienie się na obronie, dasz mu więcej inicjatywy, pozwalając mu na pełne wykorzystanie jego silnych stron. Rezultat nie może być inny niż pewna porażka. Więc od samego początku powinieneś atakować we wszystkich kierunkach bez ostrzeżenia. Każdy atak powinien być szybki i pełen sił, nie zostawiający mu szansy na kontratak i sprawiający, że nie możliwe staje się wykorzystanie jego mocnych stron. Wtedy masz możliwość odwrócenia sytuacji i odniesienie zwycięstwa w sytuacji, gdy przegrana wydawała się nieunikniona.

Siej zamęt na wschodzie, atakuj na zachodzie.

Aby osiągnąć zwycięstwo w sparingu, musisz zwabić przeciwnika, zmylić go wysyłając fałszywy przekaz i wziąć go przez zaskoczenie. To ważna metoda obracania słabych stron w mocne. To oznacza, zmyłkę żeby zrobić zamęt na wschodzie, gdy prawdziwe uderzenie jest kierowane na zachód. Żeby ta sztuczka działała, musisz ukryć prawdziwy atak wewnątrz fałszywego, aby przeciwnik uwierzył, że jest prawdziwe zagrożenie. Jeśli twój fałszywy atak nie wygląda na prawdziwy, twój prawdziwy także zawiedzie. Na przykład, jeśli atak z lewej służy zmyleniu, a prawdziwy jest kierowany z prawej, wtedy powinieneś robić, co tylko można, aby przyciągnąć uwagę przeciwnika twoim natarciem z lewej, odciągając jego obronę od prawej strony, a wtedy zrealizować szybki atak z prawej. W celu skutecznego mylenia, musimy ćwiczyć fałszywe ataki na określonych częściach ciała przeciwnika, aby ćwiczyć wszystkie ataki, żeby poruszały się po najkrótszych ścieżkach i po najmniejszych okręgach. Nie powinniśmy również dawać do zrozumienia, co zamierzamy zrobić poprzez nasz wyraz twarzy. Takie znaki mogą ostrzec przeciwnika i mogą zaowocować zaskakującym atakiem z jego strony. Z drugiej strony, możemy użyć znaków, żeby zmylić przeciwnika. Na przykład, za pierwszym razem patrzysz na lewą stronę przeciwnika, ale atakujesz z prawej, za drugim możesz patrzeć na prawą stroną, ale tym razem atakujesz również z prawej. Przeciwnik po skosztowaniu pierwszego fałszywego ataku, pomyśli, że potencjalny atak nadejdzie tym razem z lewej. Ale może otrzymać cios z prawej. To właśnie nazywamy "atakiem tam gdzie nie ma obrony" .

Powrót do spisu treści


Chen Taijiquan

SEMINARIUM CHEN TAIJIQUAN Z MISTRZEM CHEN YINGJUN 23-28 LIPIEC 2011
Tomasz Grycan

Pasjonaci Taijiquan stylu Chen mają duże możliwości czerpania wiedzy u źródła. Po raz kolejny do naszego kraju przyjechał Mistrz Chen Yingjun (syn Wielkiego Mistrza Chen Xiaowanga). Regularne spotkania z tej klasy ekspertem są niezwykle inspirujące i umożliwiają poprawienie różnych błędów, które zawsze pojawiają się w indywidualnej praktyce.

Tegoroczne seminarium w Lanckoronie było podzielone na trzy bloki tematyczne. Pierwsze dwa dni były poświęcone na korektę formy "Laojia Er Lu" ("Wybuchowe Pięści"), następne dwa dni na korektę formy z halabardą, a ostatni blok poświęcony był "zhang zhuan" i "chan si gong" oraz "19 form".

Ponieważ pogoda była zmienna, więc ćwiczyliśmy na dworze i na sali. Chen Yingjun codziennie dzielił ćwiczących na dwie grupy. Kiedy pierwsza była przez niego intensywnie korygowana i każdy dostawał indywidualne wskazówki, druga w tym czasie mogła samodzielnie powtarzać przerobiony materiał, przyglądać się pracy Mistrza lub po prostu odpoczywać po wytężonym wysiłku. Potem grupy zamieniały się rolami i w ten sposób każdy był sprawiedliwie obdzielony uwagą nauczyciela. Dużym plusem seminariów z Chen Yingjunem jest to, że każdy z uczestników na pewno będzie wielokrotnie indywidualnie skorygowany przez niego w czasie zajęć. Mistrz jest bardzo zaangażowany i nikogo nie pomija.

Chen Yingjun jest bardzo przyjaznym człowiekiem, otwartym na kontakt z innymi. Zawsze wesoły, a jego uśmiech jest zaraźliwy. Na treningach panuje wspaniała atmosfera. Chociaż przy korektach potrafi docisnąć do ziemi i zmusić do jeszcze większego wysiłku, to jednak wszyscy są zadowoleni i starają się dać z siebie jak najwięcej.

Seminarium minęło błyskawicznie i wszyscy już myślą o ponownym spotkaniu z Mistrzem za kilka miesięcy. Gorąco namawiam do udziału w takich treningach.

P.S.
Oryginalnie sprzęt bojowy jest dość duży, więc czasami może być problem z transportem, chociażby przy wyjeździe na zamiejscowe seminarium lub urlop z plecakiem w górach, dlatego teraz zrobiłem sobie wersję mobilną halabardy. Mój przepis jest taki. Kij o długości około 180 cm (można zabrać go z domu i używać w podróży jak każdy wędrowiec lub znaleźć jakiś na miejscu), na czubek założone dwie obejmy ślimakowe. Koszt jednaj to 2 zł, więc w sumie wydałem 4 zł. Do tego ostrze wycinamy z dykty. Ja użyłem pleksi (płyta 1 m x 0,5 m kosztowała około 30 zł) i wyciąłem dość abstrakcyjny wzór, bo nie miałem dużo czasu. Jeśli jednak zrobicie to staranniej, efekt końcowy będzie znacznie lepszy wizualnie. W tak przygotowanej płycie wiercimy dwa otwory i przykręcamy do kija za pomocą obejm ślimakowych. Po ćwiczeniu "ostrze" można łatwo i szybko odkręcić, a potem schować do plecaka.

Moja "specjalna broń" okazała się dobrym pomysłem. Jedyny problem, to zrobiłem za szerokie i miękkie ostrze, które zbytnio wyginało się (zwiększony opór powietrza) przy ćwiczeniu. Dlatego polecam wykonać coś mniejszego (lub użyć twardszego materiału) i na wyjazdy będzie świetny praktyczny sprzęt.

Chen Yingjun był pod dużym wrażeniem mojej halabardy i długo śmiał się, ale też szybko znalazł dodatkowe praktyczne zastosowanie. W czasie przerwy poprosił mnie, abym wachlował go moją "bronią". Niestety za bardzo przyłożyłem się do tego zadania, ostrze z pleksi nie wytrzymało tak gwałtownych ruchów i pękło... Tak więc dalej ćwiczyłem z połową ostrza, co wyglądało jeszcze bardziej komicznie, albo pożyczałem na trochę broń od innych, kiedy z niej nie korzystali.

Gdyby ktoś potrzebowała do praktyki włócznię, to na taki kij można zawiązać z jednej strony czerwoną wstążkę, która będzie imitowała charakterystyczne końskie włosie przy ostrzu. W ten prosty sposób mamy dwa w jednym, czyli halabardę i włócznię na wakacjach.

Powrót do spisu treści


Qigong

SHAOLIN BA DUAN JIN SIEDZĄC
Sławomir Pawłowski


tel.: 0-602-848-338


Wielki mistrz Shaolin Qigong i Qin-na - mnich Shi Su Gang
pogrążony w medytacji przed rozpoczęciem praktyki "Shaolin Ba Duan Jin Siedząc".

Wprowadzenie:
W numerze 12 (czerwiec 2000 r.) Magazynu Internetowego "Świat Nei Jia" opublikowałem artykuł p.t. Shaolin Chi Kung - Część Czwarta p.t. "Shaolin Ba Duan Jin", w którym w zarysie przedstawiłem ten system shaolińskiego qigong. Po opublikowaniu w 47 numerze (maj 2011 r.) Magazynu Internetowego "Świat Nei Jia" artykułu p.t. "Ba Duan Jin Siedząc", wiele osób zwróciło się do mnie z zapytaniem, czy "Shaolin Ba Duan Jin" wykonywany jest również w pozycji siedzącej. Niniejszy artykuł zawiera opis ćwiczeń "Shaolin Ba Duan Jin Siedząc" w formie nie dublującej informacji zawartych w artykule p.t. "Ba Duan Jin Siedząc". Pomimo, że poszczególne ruchy w ćwiczeniach "Shaolin Ba Duan Jin Siedząc" wykonuje się nieco inaczej, niż w opisanej i zilustrowanej przez mnie wersji w artykule p.t. "Ba Duan Jin Siedząc", koncepcja i zasady wykonywania obu zastawów ćwiczeń "siedząc" są takie same. Oba powyższe artykuły na temat "Ba Duan Jin" są dostępne również na stronie internetowej Warszawskiej Grupy Shaolińskiego Qigong pod adresem: www.shaolinqigong.pl. Serdecznie zapraszam do zapoznania się z obu wymienionymi opracowaniami.

   
Okładki płyt DVD p.t. "Shaolin Ba Duan Jin" autorstwa mnicha Shi De Yang (fot. po lewej)
oraz mnicha Shi Yan Zi (fot. po prawej) prezentujące ten shaoliński qigong wykonywany "stojąc".

W niniejszym artykule wykorzystałem między innymi zdjęcia mojego si fu - mnicha Shi Su Gang, praktykującego "Shaolin Ba Duan Jin Siedząc" oraz mojego pierwszego nauczyciela w Shaolin - mnicha Shi De Qiang wykonującego jedno z ćwiczeń "Shaolin Ba Duan Jin" w pozycji stojącej. Rysunki ilustrujące niniejszy artykuł pochodzą z chińskiej książki p.t. "Shaolin Ba Duan Jin", udostępnionej mi przez mojego si fu mnicha Shi Su Gang.
Tłumaczenie z języka chińskiego na język angielski: Guo Yin He.


Jedna ze stron książki p.t. "Shaolin Ba Duan Jin",
którą otrzymałem od mojego si fu - mnicha Shi Su Gang.

Znaczenie terminu: "Shaolin Ba Duan Jin":
"Shaolin" - jest nazwą buddyjskiego klasztoru w Chinach.(wyraz "Shao" znaczy "młody", a wyraz "lin" oznacza "las")
"Ba" - to po chińsku liczba "osiem".
"Duan" - oznacza część, kawałek.
"Jin" - oznacza materiał brokat.
"Shaolin Ba Duan Jin" w swobodnym tłumaczeniu jest nazwą systemu ćwiczeń zdrowotnych tzw. "qigong", stworzonych przez mnichów w klasztorze Shaolin o nazwie: "Osiem Części (kawałków ) Brokatu". Jest on obecnie prawdopodobnie najbardziej znanym i najczęściej praktykowanym systemem shaolińskiego qigong'u. Wykonywany jest w dwóch wariantach różniących się od siebie ruchami: stojąc bądź siedząc.

Powiązania z systemem qigong "Shaolin Luohan Shi Ba Shou":
"Shaolin Ba Duan Jin" bywa czasami mylnie utożsamiany z innym, "starszym" od niego systemem qigong, również powstałym w klasztorze Shaolin ,tj. "Shaolin Luohan Shi Ba Shou" - qigong'iem "Osiemnastu Rąk Mnichów Buddyjskich". Są to jednak dwa różne systemy ćwiczeń.
"Shaolin Ba Duan Jin Stojąc" stworzony przez shaolińskich mnichów stanowi kompilację kilku nieznacznie zmienionych ruchów systemu "Shaolin Luohan Shi Ba Shou" (którego autorstwo przypisuje się mnichowi Da Mo - "Bodhidharmie") oraz w całej reszcie z zupełnie odmiennych, oryginalnych ćwiczeń, nie występujących w "L.S.B.S".
Pokrewieństwo obu systemów jest bezsprzeczne i widoczne w kilku składających się na nie ćwiczeniach.
Mylne identyfikowanie obu powyższych systemów qigong, jako jednego, wynika ponadto z ich historycznych opisów, zgodnie z którymi pierwotna wersja " Shaolin Ba Duan Jin Stojąc" (podobnie jak "Shaolin Ba Duan Jin Siedząc" opisana w niniejszym artykule) składała się z dwunastu ćwiczeń, to jest dokładnie tylu, ile liczy system "Osiemnastu Rąk Luohan". Dopiero z biegiem czasu ilość ćwiczeń tworząca "Shaolin Ba Duan Jin Stojąc" została zredukowana do ośmiu, uzyskując obecną postać.
W związku z tym, że szczęśliwie oba systemy przetrwały przez wieki, jesteśmy w stanie je z sobą porównać, dostrzegając odmienność ich nazw, terminologii tworzących je ćwiczeń, odmienne podłoże filozoficzne, religijne oraz różną liczbę tworzących je obecnie, w większości całkowicie odmiennych ćwiczeń.
Oba systemy stanowią doskonały przykład ewolucji shaolińskiego qigong trwającej po dzień dzisiejszy.

   
Mój pierwszy nauczyciel w Shaolin - mnich Shi De Qiang w trakcie wykonywania ćwiczeń "Shaolin Ba Duan Jin" stojąc.

Opis ćwiczeń "Shaolin Ba Duan Jin Siedząc"

Ćwiczenie 1:
Siedząc ze skrzyżowanymi nogami i "pustym" umysłem, zaciśnij mocno obie pięści przy talii, a następnie skoncentruj się. (Rys 1.)


Rys. 1.

Ćwiczenie 2.
36 razy zastukaj zębami o siebie uderzając z dźwiękiem "Ga", a następnie obejmij dłońmi z tyłu głowę na wysokości potylicy. Głowa w tym ćwiczeniu określana jest nazwą "Kun Lun". (rys.2.)


Rys. 2.

Ćwiczenie 3.
Obejmując dłońmi tył głowy, naciskaj a następnie lekko ostukuj naprzemiennie dwoma palcami każdej dłoni potylicę (palcem wskazującym i środkowym), koncentrując jednocześnie uwagę na punktach nacisku oraz na oddechu. Wykonuj po jednym nacisku w czasie wdechu i jednym w czasie wydechu. Łącznie naciśnij potylicę 24 razy, a następnie tyle samo razy ostukaj opuszkami palców głowę, w czasie ostukiwania oddychając naturalnie. (rys. 3.)


Rys. 3.

Ćwiczenie 4.
Skoncentruj umysł w punkcie "Tian Zhu", a następnie przechylając głowę w lewo i prawo jednocześnie skręcaj szyję obracając głowę naprzemiennie w lewo i prawo, spoglądając za siebie. Wraz w wydechem obracaj głowę w jedną ze stron, z wdechem powracaj do pozycji wyjściowej. (rys 4, fot 1, 2.)
Punkt akupunkturowy "Tian Zhu" łączy się z meridianem pęcherza moczowego. Jest położony około 3 centymetrów w linii bocznej od środka karku na granicy owłosionej części karku, i od punktu "Ya Men" znajdującego się u podstawy czaszki, połączonego z meridianem "Potrójnego Ogrzewacza" "San Jiao" (przyp. autor)


Rys. 4.

   
Fot. 1 i 2.

Ćwiczenie 5:
Przesuń 36 razy koliście językiem we wnętrzu jamy ustnej. Gdy usta wypełnią się śliną, przełknij ją w trzech głośnych łykach, kierując ją wyobrażeniowo aż do dolnego Dan Tian. (rys 5).


Rys. 5.

Ćwiczenie 6:
Weź głęboki wdech i na bezdechu pocieraj dynamicznie dłońmi o siebie aż do ich rozgrzania się. Gdy to nastąpi oddychając swobodnie rozmasuj na plecach punkt "Shen Yu". (rys 6).
Punkt akupunkturowy "Shen Yu" położony powyżej kości krzyżowej na linii kręgosłupa pobudzony masażem wzbogaca "Yin Qi" oraz wzmacnia nerki. Bywa nakłuwany w terapii leczenia zaburzeń funkcjonowania dróg moczowych. (przyp. autor)


Rys. 6.

Ćwiczenie 7:
Weź głęboki oddech i skup świadomość na podbrzuszu. Siedź w skupieniu spokojnie oddychając aż do ocieplenia się okolicy pępka. (rys 7.)


Rys. 7.

Ćwiczenie 8:
W koordynacji z oddechem, wykonaj cios najpierw lewą, a następnie prawą ręką. Wzrok spoczywa na pięści. (rys.8 , fot.3).

   
Rys 8. i Fot. 3.

Ćwiczenie 9:
Siedząc wyciągnij obie nogi w przód, unieś ręce i utrzymuj ponad głową "we współpracy" z oddechem. (rys 9.)


Rys. 9.

Ćwiczenie 10:
Siedząc z wyprostowanymi nogami wykonaj skłon w przód, złap dłońmi stopy i pozostawaj w bezruchu "we współpracy" z oddechem. (rys 10.)


Rys. 10.

Ćwiczenie 11:
Przesuń językiem okrężnie we wnętrzu jamy ustnej 36 razy (tak, jak w ćwiczeniu numer 5), a gdy to zrobisz, ponownie przesuń językiem kolejne 36 razy w przeciwnym kierunku, a następnie przełknij ślinę. (rys 11.)


Rys. 11.

Ćwiczenie 12:
Siedząc w skupieniu po zakończeniu ćwiczeń odczuwaj ciepło (dosłownie: "ogień") wypływające z dolnego z Dan Tian i wypełniające całe twoje ciało . (rys. 12)


Rys. 12.

Zalecane pory wykonywania ćwiczeń:
Najlepszą porą na wykonywanie ćwiczeń "Shaolin Ba Duan Jin Siedząc" jest czas pomiędzy godziną 5 a 7 rano. Jeśli nie masz możliwości ćwiczyć w tym okresie czasu, postaraj się wykonać te ćwiczenia albo przed godziną 11 przed południem, lub w godzinach nocnych między godziną 23 a 1 w nocy.

Gdynia 2011.

Powrót do spisu treści


Kung Fu

KRÓTKA CHARAKTERYSTYKA BOKSU KLASZTORU SZAOLIN
Wielki Mistrz - mnich Shi De Yang


Wielki Mistrz mnich Shi De Yang.

Niniejszy opis sztuk walki klasztoru Szaolin autorstwa Wielkiego Mistrza mnicha Shi De Yang został udostępniony wraz ze zdjęciami Sławomirowi Pawłowskiemu przez Guo Yin He z Centrum Treningowego Sztuk Walki Klasztoru Szaolin za wiedzą i akceptacją Wielkiego Mistrza mnicha Shi De Yang w celu opublikowania go na stronach www.

Tłumaczenie, opracowanie oraz przypisy: Sławomir Pawłowski

tel.: 0-602-848-338


Wielki Mistrz mnich Shi De Yang.

Boks jest podstawą sztuki walki Szaolin, służąc jako baza innym rodzajom sztuk walki klasztoru. W szaolińskim boksie ruchy są zwarte, szybkie, wydajne i elastyczne, praktyczne zarówno w obronie jak i w ataku. Najbardziej charakterystyczną cechą szaolińskiego boksu jest to, że akcje techniczne, gdy to tylko możliwe, wykonywane są na jednej linii prostej. Oznacza to, że ruchy naprzód, cofania się, obracania, zejścia w bok lub skoki, są wykonywane z jednej, głównej linii. Ręce w czasie walki są lekko ugięte, by móc je wyciągnąć w trakcie ataku lub swobodnie wycofać podczas obrony.

   
Wielki Mistrz Shi De Yang w trakcie praktyki jednej z form "Shaolin Luohan Shi Ba Shou"
(Formy walki "Osiemnastu Rąk Luohan") na terenie klasztoru Shaolin.


Wielki Mistrz Shi De Yang wyjaśniający uczniom teorię boksu Szaolin.


Wielki Mistrz Shi De Yang nauczający boksu Szaolin.

Kolejną cechą szaolińskich sztuk walki jest utrzymanie ciała w doskonałej równowadze, stabilnie "jak góra".
Walczący powinien zawsze zachowywać spokojny umysł, ale uderzać z ogromną siłą i prędkością. Powinien biegle wykorzystywać masę i siłę przeciwnika przeciwko niemu(1).
By go pokonać nie powinien przeciwstawiać się frontalnie szarży nacierającego przeciwnika, lecz walczyć inteligentnie, umiejętnie korzystając z siły napastnika, podąża za jego ruchem.
Zasadę tę właściwie oddaje zdanie:
"Wykorzystaj siłę czterech uncji do odwrócenia siły tysiąca kilogramów"(2).
W Shaolin powiada się:
"Walczący powinien wiedzieć, jak wykonać zwodniczy ruch i kiedy uderzyć. Powinien umieć zadawać biegle ciosy w ważne i wrażliwe części ciała przeciwnika. Jego ruchy powinny być tak zwinne jak u kota, jego odwaga i ekspresja siły potężne jak u tygrysa, jego kroki płynne jak u mitycznego smoka. Powinien być szybki jak błyskawica, a jego okrzyk głośny niczym grzmot burzy."


Wielki Mistrz Shi De Yang doskonalący sztukę walki kijem.

Szaoliński bokser powinien generować siłę uderzeniową korzystając z oddechu, regulując w trakcie walki swój oddech tak, by w trakcie poruszania się, był głęboki i spokojny, lecz szybki trakcie akcji ataku lub obrony(3). Staraj się oddychać przez nos. Gdy uznasz za konieczne, dla wzmocnienia siły ciosów możesz uderzać wydając okrzyki. Często budzą one strach w przeciwniku. Do treningu sztuki walki Szaolin bokser nie potrzebuje wiele miejsca. Stare powiedzenie Szaolin głosi:
"Bokser szaoliński potrzebuje do walki tyle przestrzeni, ile krowa na położenie się".
Jest to niezależne od pogody lub konieczności użycia broni. Pomimo, że szaolińkie sztuki walki na przestrzeni ostatnich lat stały się bardzo popularne i usportowione, nadal istnieje wiele tradycyjnych styli i form walki praktykowanych w klasztorze.
Do "zewnętrznych" zaliczają się między innymi: forma "Małej Czerwonej Pięści" (Xiao Hong Quan), forma "Dużej Czerwonej Pięści" (Da Hong Quan), forma "Starej Czerwonej Pięści" (Lao Hong Quan), styl Chaoyang Quan, styl Chang Quan, styl Kwiatu Śliwy (Mei Hua Quan) , styl formy "Kamiennej Pięści", "Buddyjski Styl Mnicha" (Luohan Quan), styl Tongbei Quan, styl Siedmiu Gwiazd (Qi Xin Quan) oraz styl Wudong Xin Quan.
Systemy "wewnętrzne" to gównie XingYi Quan, Rou Quan oraz Juji Quan.
Boks szaoliński można uprawiać pojedynczo lub ćwicząc w parach. Przykładowo: Trening w parach został rozwinięty w stylu Liuhe w postaci wielu form wykonywanych przez dwie osoby jednocześnie np. "Banshou Liuhe Quan", "Yaoshou Liuhe Quan"czy "Erba Liuhe Quan" oraz przez metodykę wykonywania w parach akcji kopnięć oraz uderzeń.


Wielki Mistrz Shi De Yang.

Przypisy:
(1) - Chodzi tu między innymi o wprowadzenie przeciwnika w trakcie walki w stan labilności (chwiejności, lub bezwładu w trakcie ruchu) i umiejętne wykorzystanie tych czynników. Np. w japońskim sporcie "judo" rzut wykonuje się dopiero po wcześniejszym chwycie i wychyleniu przeciwnika z równowagi, gdy pozbawiony stabilności jest on bardziej podatny na rzut, podcięcie lub obalenie. (przyp. S. Pawłowski).
(2) Obrazowo: Zdołasz niewielką siłą przewrócić duży ciężar o kształcie piramidy, jeśli opierać się on będzie o podłoże wierzchołkiem, a podstawą skierowany ku górze. Gdy przeciwnik jest w ruchu, można go pokonać niewielką siłą dostosowując swój ruch do jego akcji, wypaczając ją, przejmując kontrolę i czyniąc z jego ruchu własny, skierowany przeciwko niemu. (przyp. S. Pawłowski).
(3) Długość wydechu powinna być skoordynowana z czasem wykonania akcji. Szybki ruch to szybki wydech. (przyp. S. Pawłowski).

Powrót do spisu treści


Kung Fu

LETNI OBÓZ TRENINGOWY GDYŃSKIEJ SZKOŁY SHAOLIN KUNG FU - CZERNICA 2011
Sławomir Pawłowski


tel.: 0-602-848-338


Uczestnicy obozu przed treningiem.

Wzorem lat ubiegłych, i w tym roku w dniach od 24 do 31 lipca w Czernicy koło Chojnic odbył się letni obóz treningowy Gdyńskiej Szkoły Shaolin Kung Fu. Codziennie na leśnej polanie odbywały się trzy treningi prowadzone przez Sławomira Pawłowskiego. W trakcie obozu nauczane i doskonalone były:

  1. Shaolin Da Mo Qigong - "Shaolin Yi Jin Jing"- shaoliński qigong "Przemiany Mięśni i Ścięgien".
  2. "Shaolin Jiou Jie Bian" - shaolińska forma walki z użyciem dziewięcioczęściowego łańcucha z ostrzem na końcu.
  3. Pierwsza część formy taijiquan stylu Yang - tj. "KUEN" (tzn. Ziemia).
  4. Nauka fragmentu formy z mieczem taijiquan stylu Yang.
  5. Doskonalenie wybranych elementów pchających dłoni "Tui Shou" oraz małego ściągnięcia "Xiao Lu", zakorzenianie postaw w poszczególnych ruchach taijiquan.
  6. "Shaolin Luohan Shi ba Shou Dan Ren Quan" oraz "Shaolin Luohan Shi Ba Shou Shuang Ren Quan" - Nauka pojedynczej i podwójnej formy "18 Rąk luohan" (ostatniej z osiemnastu form tworzących system ) oraz praktycznego zastosowania składających się na nie technik walki.
  7. "Shaolin Ba Bu Lian Huan Dan Ren Quan" i "Shaolin Ba Bu Lian Huan Shuang Ren Quan" - nauka i doskonalenie formy pojedynczej i podwójnej "Ośmiu cykli technicznych sztuki walki Shaolin".

FOTO GALERIA Z OBOZU TRENINGOWEGO:


Pamiątkowe grupowe zdjęcie.

Taijiquan Yang - "Kuen".

   
Pogaduchy w trakcie rozgrzewki(fot. po lewej) i żywa maskotka grupy (fot. po prawej).


Taijiquan Yang - "Lou Qi Ao Bu" - Otoczenie kolana i pchnięcie.

   
Leszek w ruchu taijiquan Yang "Gra na lutni" (fot. po lewej) oraz korekta techniki z mieczem (fot. po prawej).


"Shaolin Da Mo Yi Jin Jing"

   
Paweł (fot. po lewej) i Bartek (fot. po prawej) - "Shaolin Da Mo Yi Jin Jing".

   
Wojtek (fot. po lewej) - ćwiczący "Da Mo Yi Jin Jing" oraz Wiesia i Krzysiek praktykujący formę Yang taijiquan (fot. po prawej).

   
Wirujący dziewięcioczęściowy łańcuch w rękach Bartka to groźna broń.

   
Bartek doskonalący techniki walki z użyciem dziewięcioczęściowego łańcucha - (fot. po lewej)
oraz Paweł i Piotr doskonalący podwójną formę "Osiemnastu Rąk Luohan" (fot po prawej).


Nauka i doskonalenie w parach formy "podwójnej" Osiemnastu Rąk Luohan.

   
Michał oprócz walki łańcuchem doskonalił shaolińskie techniki i formy walki bez broni (fot. po lewej)
oraz Piotr i Paweł ćwiczący zastosowanie jednego z ruchów formy "Shaolin Luohan Shi Ba Shou" - dźwignię qin-na przy chwycie za bark (fot po prawej).


Do zobaczenia za rok!

Powrót do spisu treści


NOWA DUCHOWOŚĆ, A TRANSFORMACJA
Jolanta Skiba


www.masaztajski.info

Wyraźnie obserwuję pewien fenomen kulturowy związany z pojęciem nowej duchowości. Zwłaszcza po moim ostatnim pobycie w Tajlandii, która przyciąga wielu ludzi zainteresowanych jogą, masażem, medytacją i innymi terapiami pozwalającymi na rozwój wewnętrzny.

Jednak to co obserwuję, to jedynie pozorne działania, które z rzeczywistą transformacją mają niewiele wspólnego. Mogę nazwać to zjawisko za Kenem Wilberem eco-turyzmem czy duchowym turyzmem. Chodzenie w barwnych szatach i odśpiewywanie mantr jest oczywiście bardzo atrakcyjne, jednak wejście na ścieżkę duchową wiąże się ze zmianą wszystkich aspektów naszego ja, czyli fizycznym, mentalnym, duchowym. Ludzie zainteresowani tym ruchem najczęściej wyjeżdżają do Azji, gdzie zapisują się na kurs jogi lub uzdrawiania, zwykle nadmiernie interesują się zdrową żywnością i detoksyfikacją organizmu. Niemal obsesyjne interesują się ekspertmentalnymi warsztatami rozwoju duchowego. Oprócz tego wszystko to, co oznaczone jako duchowe, przyjmują bezkrytycznie i bez konsultacji ze swoim własnym zdrowym rozsądkiem. To co symptomatyczne, to również istnienie pseudo egalitaryzmu i przymus otwartości, która jest również pozorna. Zjawisko to ma moim zdaniem znamiona narcyzmu i ma służyć poprawie samopoczucia, a nie rzeczywistemu rozwojowi. Dlatego przyciąga wielu bardzo różnych ludzi z odrębnych kultur, daje im pozory przynależności do czegoś specjalnego, sprawia, że czują się wyjątkowi. Równi. Jest to przede wszystkim bardzo łatwe i przyjemne być częścią wspólnoty jogi, czy innego centrum duchowego, które dając dyplom potwierdzający ukończenie kursu, daje upragnioną identyfikację ze wspólnotą wyjątkowych ludzi, a ich wyjątkowość to właśnie bycie na ścieżce duchowej. Oczywiście nie widzę tego zjawiska jako negatywne, ma ono wiele plusów, stawia na przykład duży nacisk na dialog i świadomość ekologiczną i na pewno ma wiele optymistycznych akcentów, jednak nie jest tym, czym deklaruje być.

Moim zdaniem zjawisko to zafałszowuje prawdziwy cel rozwoju duchowego, który ma sens tylko wtedy, gdy transformuje jednostkę na wielu poziomach istnienia. Przykładem, który mi się nasuwa, jest np. medytacja czy joga. Operują one na konkretnym tylko jednym poziomie naszego istnienia. Pozostawianie tylko na nim nie uleczy naszych problemów psychologicznych, tutaj jest potrzeba pracy z cieniem. Czasem, aby pójść do przodu w rozwoju duchowym, potrzebujemy wykonać pracę psychoterapeutyczną, tak aby oczyścić przestrzeń do działania na poziomie spirytualnym. Sama medytacja nie uleczy naszych relacji osobistych, lęków czy problemów z pracą, ponieważ problemy te istnieją na innym poziomie naszego ja. Natomiast sama tylko psychoterapia nie pomoże nam w lęku przed śmiercią, czy niespodziewanym nieszczęściem. Aby iść do przodu musimy zaangażować się całościowo i chcieć poprawić jakość swojego życia na każdym poziomie w rodzinie, pracy, z samymi sobą. Dbając o swoje ciało umysł i ducha. Jedynie praca nad kompleksowym rozwojem daje poczucie sensu, a przede wszystkim efekt. Podoba mi sie bardzo filozofia integralna Kena Wilbera, który pisze o łączeniu głębokiej psychologii zachodu i tradycyjnej mądrości wyższej psychologii - gdzie pracuje się nad integrowaniem Ducha, Cienia Boga, Instynktu, tego co cielesne z tym co Boskie. Czyli Ciało, Umysł, Dusza i Duch. Dopiero zaangażowanie wszystkich tych poziomów w rozwój daje prawdziwą transformacje. Praktyk, które pozwalają w rozwoju tych poziomów, jest bardzo wiele, każdy może wybrać coś dla siebie, ważne jednak, aby zintegrować te poziomy.

Nie znajduję wielu nauczycieli, którzy takie integralne podejście stosują, ale sądzę, że to się zmieni w niedługim czasie. Ponieważ nauczyciele duchowi zauważają potrzebę wprowadzenie np. do medytacji zen działań psychoterapeutycznych. Takim przykładem jest Willigis Jager, który praktykuje takie podejście w swoim centrum medytacji w Niemczech. Jest benedyktynem kontynuującym mistyczno-kontemplacyjną tradycję zachodu i mistrzem Zen szkoły Sambo Kyodan. W swoich książkach pisze o potrzebie łączenia głębokiej medytacji i pracy z cieniem. Pisze że niekiedy jest bardzo trudno praktykować zen, gdy nie ma się uporządkowanych spraw z samym sobą na poziomie psychologicznym, a mogą się one nawet zaogniać podczas medytacji. Doświadczenie mistyczne uważa za przeskok na wyższy poziom świadomości.

Prawdziwy i trwały rozwój wymaga zaangażowania holistycznego. Aby uwolnić się od problemów, nie wystarczy praktykowanie jogi, czy medytacji. Możemy odnosić wrażenie, że praktyki te łagodzą cierpienie, jednak na dłuższą metę nie są satysfakcjonujące. Dopiero zaangażowanie wszystkich poziomów naszego istnienia pozwala na prawdziwe otwarcie i uwolnienie cierpienia.

Powrót do spisu treści


Kino i literatura

KAIDAN, CZYLI KLĄTWA PO JAPOŃSKU
Joanna Molenda-Żakowicz

Wina ojca idzie w syna;
niegodnych synowie niegodni;
ten przeklina, ów przeklina -
ród pamięta, brat pamięta,
kto te pozakładał pęta
i że ręka co przeklęta
była swoja.

Dobrze by było... Niestety, ani Shinkichi (Takaaki Enoki), niegodny syn Fumakiego, samuraja przeklętego przez wierzyciela o imieniu Soetsu, ani Oshiga (Kumiko Aso) i jej siostra, córki Soetsu, nie wiedzą nic o zdarzeniach sprzed lat, kiedy to Fumaki, nie chcąc oddać Soetsu długu, zabija go, a ten przed śmiercią przeklina swojego mordercę.

Po co Soetsu rzuca klątwę? Czy robi wyłącznie ze złości, czy ma w tym jakiś cel? Czy klątwa ma służyć czemuś poza wątpliwą satysfakcją nieboszczyka? Kogo ma dotykać?

Oglądając "Kaidan" trudno odpowiedzieć na te pytania. Film jest niespójny, a aktorzy grają nieprzekonująco i zamiast prawdziwych postaci tworzą coś na kształt ruchomego dodatku do pięknej i sugestywnej scenografii. O uczuciu i obsesji obiecywanej przez producenta można sobie co najwyżej pomarzyć. U Shinkichi próżno doszukiwać się refleksji nad życiem. Ani przez chwilę nie zastanawia się on nad swoim losem i nad przyczynami, dlaczego mu się nie układa. Nie posiada też żadnych celów ani pragnień. Wiąże się z Oshigą, ale nie wydaje się tym zachwycony. Mógłby robić coś innego, ale co? Na życie trzeba mieć pomysł i zapał do jego realizacji, jego tymczasem Shinkichiego nic nie angażuje nadmiernie. Decyzje życiowe podejmowane przez niego wydają się w najlepszym wypadku przypadkowe i bynajmniej nie satysfakcjonujące, co widać po jego wiecznie skwaszonej minie, a motywy tych wyborów są trudne do pojęcia.

Po co na przykład flirtuje z Oshisą, uczennicą Oshigi? Sam nie ma majątku ani dobrego zawodu, nie jest też mężem Oshigi, więc może w każdej chwili wrócić do ubóstwa, z którego się własnie wyrwał. Do tego jej uczennica wydaje się go pociągać w stopniu co najwyżej umiarkowanym. Może Shinkichi potrzebuje rozrywki w czasie nudnej pracy w ogrodzie? Jeśli tak, to najwyraźniej zapomniał, że w Japonii w takich sytuacjach można zająć się sztuką ikebany. A może to wskutek działania klątwy stał się ofermą, która sama nie wie czego chce, a to co robi jest pozbawione sensu? Było by to doprawdy subtelne oddziaływanie...

przekleństwo nosi na grzbiecie:
zbrodnie nosi, czarne kiry,
szatę krwawą Dejaniry;
Wielkość: Zbrodnia; Małość: podła -
Jakaż nasza dzisiaj Wola?!
Czarodziejska dłoń ogrodła
nasze pola.

Jedyny moment, w którym Shinkichi daje otwarcie znać, że ma dosyć, następuje po śmierci Oshigi kiedy ta jego rękami morduje kolejne kobiety żądając, żeby Shinkichi żył samotnie. Pokrzyczenie sobie do ducha nic jednak nie zmienia i Shinkichi kontynuuje swój marny żywot. Dlaczego Oshiga prześladuje Shinkichiego - nie wiadomo. Jeśli jest po prostu zazdrosna, nie potrzeba było do tego klątwy Soetsu. Jeśli wypełnia jego klątwę, to robi to w sposób nieświadomy, męcząc się z tym tak samo jak jej ofiary, przez co funkcjonuje nie jako podmiot opowiadania, ale jako narzędzie używane przez upodmiotowioną klątwę.

W sprawach życiowych Oshiga zresztą jest niewiele lepsza od Shinkichi. Posiada piękny dom i zarabia nauczając śpiewu, ale jest samotna. Choć majątek obu sióstr musi być choć w części odziedziczony po ojcu, on sam nigdy nie jest wspominany w rozmowach. Jedyna po nim pamiątka to drewniana tabliczka, która spada w ołtarzyka w momencie, gdy złowrogie działanie klątwy zaczyna przenikać do planu materialnego. Niestety, treść napisu umieszczonego na tabliczce, w którą siostra Oshigo wpatruje się z uwagą, nie jest przetłumaczona, przez co zostaje zmarginalizowana scena, która jako jedyna wydaje się nawiązywać do genezy tragedii.

Można też zapytać dlaczego Oshigo, piękna i bogata kobieta, żyje samotnie i łączy się właśnie i dopiero Shinkichi? Jeśli z nudów, jakoś ją to usprawiedliwiona. Jeśli jednak dlatego, że nie spotkała wcześniej równie dobrego partnera, widz zaczyna się zastanawiać, kogo Soetsu właściwie przeklął... Może on sam się nad tym zastanawia, gdy pojawia się we śnie siostry Oshigo, nalegając na odprawienie Shinkichiego, pytając "dlaczego właśnie on?" No właśnie - dlaczego? Czy jest to bezpośrednim skutkiem klątwy rzuconej przez Soetsu, czy wręcz przeciwnie - przypadku? Czy Soetsu nawiedzając w snach swoje córki może wpłynąć na ich życie? Czy zmiana kursu klątwy jest możliwa? Czy nad nią panować? A jeśli nie, to po co ją rzucać? A może Soetsu zrobił coś nie tak? Bo w zasadzie jak to jest z tym rzucaniem klątw?

Tyle żalów o nieswoje?!
A cóż tobie niepokoje
tych, co w grobach leżą?
Myślisz - że się trupy odświeżą
strojem i nową odzieżą?

Jak się ma przepis, to jest prosto: wystarczy kościół katolicki, dzwon i świece, do tego rózgi i pokrzywy, i już można odczytywać akt roty klątwy, intonując specjalnie dobrane pieśni i modlitwy pełne nienawiści i żądzy zemsty, życząc przeklinanemu aby "w nim zdrowego członka nie pozostało, od wierzchu głowy, aż do stopy nożnej, by jego wnętrzności wypłynęły, ciało zostało stoczone przez robactwo, mieszkanie zostało spustoszone, a on sam niech będzie wymazany z ksiąg żyjących i pamiątka jego na wieki niechaj zginie, jeśli się nie opamięta."

Tylko że taka klątwa, zaprojektowana do użytku przez biskupów i papieży, nie jest narzędziem, jakiego użył Soetsu. Jak w wielu dalekowschodnich legendach i opowiadaniach, Soetsu rzuca klątwę w momencie śmierci, koncentrując wszystkie swoje siły życiowe na pragnieniu zemsty. Nie nakłada tym samym na Fumakiego kary, którą można by odwołać, lecz raczej słowami klątwy uwolnia demona, który od tego momentu może swobodnie chodzić i działać w świecie. To fundamentalna różnica. W ten sposób rzucona klątwa jest jak spuszczony ze smyczy wściekły pies, albo jak golem, który zorientował się co może robić, a może wszystko. Przenika ona wszystkie plany, na jakich funkcjonują osoby objęte przekleństwem, może dotknąć każdego z krewnych, prowokuje decyzje, które przyniosą przeklętemu najbardziej ogólnie rozumianą krzywdę. Nie wymaga przy tym niczyjej współpracy. Osoby odgrywające swoje role w wypełnianiu się klątwy nie muszą zdawać sobie z tego sprawy; nie muszą nic wiedzieć. Jeśli zamysłem demona jest je zniszczyć, zrobią one wszystko by doprowadzić siebie do upadku, nawet podejmując decyzje ślepe lub irracjonalne gdy oceniane z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora, ale zgodne z ideą przekleństwa.

skrzydła rozchwiane do lotu,
nie pragną, nie pragną powrotu;
przekleństwu swojemu wierne,
lecą - i nie śmieją ustać,
aż krew do ust pocznie chlustać
ze znużenia - wtedy padną,
łzą nie pożegnane żadną,
bo śmierć ulga, ulga zgon.

Najstraszniejsze zaś jest to, że od takiej klątwy może uwolnić tylko śmierć. Nie wystarczy się "opamiętać" i wrócić na właściwą drogę. Jej celem nie jest zaprowadzenie porządku i dobra, ale zrealizowanie zemsty, która stanowi wartość samą w sobie i nie bierze poprawki na nic. W porównaniu z tym, jakże łagodnie zdaje się wyglądać klątwa odprawiona w obrządku katolickim! Tam, gdy już się wie co nas czeka, zawsze można się "opamiętać" i zrezygnować z wypływania wnętrzności, robaków, pochłaniania przez ziemię i pozostałych atrakcji, a zły los zostanie odwrócony. W "Kaidan" nie ma na to szansy, a poddanie się przeznaczeniu nie tyle łagodzi, co skraca cierpienia, od których nie ma ucieczki. Fatalna perspektywa.

A wystarczyło nie przesadzać z alkoholem i oddawać długi...


Kaidan (Japonia 2007), czas trwania: 115min, reżyseria: Hideo Nakata, występują: Kumiko Aso, Takaaki Enoki, Reona Hirota, Teisui Ichiryusai, Mao Inoue i inni.
W tekście wykorzystane zostały fragmenty dramatu "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego i książki "Śladami klątwy" Józefa Siemka.

Powrót do spisu treści


Kino i literatura

MICZUN POLLI PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA
Joanna Molenda-Żakowicz

- Ciekawe, co jest tam dalej... Tam, gdzie teraz nie mogę sięgnąć wzrokiem... Może jak stanę trochę bokiem... Ale nie... Wciąż widać tylko mały kawałek pokoju... A gdybym chciał się dowiedzieć, co znajduje się na przykład za szafą? Oczywiście, mogę podejść i zobaczyć, co jest za szafą tutaj, ale nie interesuje mnie "tu". Chcę wiedzieć co jest za "tam". W lustrze.

Tak rozmyślając, Michał zbliżał się do lustra coraz bardziej i bardziej, i ani się obejrzał, jak znalazł się w świecie, który dotąd oglądał tylko fragmentarycznie, a który zawsze wydawał się przed nim coś ukrywać albo z nim droczyć. A to nie pozwalał mu zajrzeć w kąt pokoju, który był tuż, tuż za krawędzią, a to robił go w konia, kiedy odróżnienie prawej strony od lewej zaczynała być istotne.

W świecie po drugiej stronie lustra z początku wszystko wyglądało prawie normalnie, a niektóre rzeczy nawet pasjonująco. Jak ciekawie było zobaczyć ze wszystkich stron, złapać, poczuć to, co dotąd było płaskie jak szkło i zimne w dotyku! Stworzenia dotychczas nieruchome, tu nabierały życia. Zaczynały mieć wymiary, plany, przeszłość, przyszłość... Osoby dotąd niemal wirtualne z racji sporadycznego kontaktu, nabierały ludzkich cech. Nie pojawiały się tylko od przypadku do przypadku, ale zaczynały aktywnie działa, krok po kroku, pomału, ale skutecznie, angażować, wciągać...

Po pewnym czasie Miczun zauważył, że otaczające go rzeczy różnią się nie tylko wyglądem, że odbiciu uległa nie tylko ich zewnętrzna powłoka ale także ich wnętrze, a nawet imiona. Gdy mówił, że jest Michałem, nie rozumiano go tak samo, jak kiedyś dla niego pismo lustrzane było tylko zbiorem zawijasów. Spostrzegł, też, że to, co było w jego świecie było proste, tu okazywało się skomplikowane, co było oczywiste, tu stawało się łamigłówką, co było zabawą, tu przeradzało się w walkę na śmierć i życie. Jaka szkoda, że moc spostrzegawczości spłynęła na Miczuna dopiero, gdy świat po drugiej stronie lustra zamknął przed nim drogę powrotu.

Cała historia nie miała by miejsca, gdyby Michał nie dał się, hmm... wplątać w przemyt narkotyków. Wplątać. Co by nie mówić, "wplątanie" zakłada pewną niewinność, nieświadomość, naiwność może, brak właściwej oceny sytuacji, zagubienie. Sposób, w jaki Michał opisuje swoje wplątanie w branżę narkotyków przypomina mi zasłyszaną od znajomego historię o jednej z lepszych imprez studenckich, która zaczęła się tak:
- Zajęcia skończyły się koło 10-tej rano. Wyszliśmy na zewnątrz i skierowaliśmy się w stronę Rynku. Z racji tego, że był to dzień powszedni, środa, czwartek może, a że i godzina była wczesna, było dość pusto. Zaczynał się kolejny letni dzień. Słońce z każdą chwilą coraz mocniej rozgrzewało powietrze, lecz wcale się z tym nie spieszyło. Dzień był ciepły i rześki, a delikatny wiatr przemykał się między kamienicami, czasem zaczepiając przechodniów. Smak, zapach i koloryt tych chwil sprawiał, że cały świat wydawał się nam świeży i czysty, a my - pełni energii, wiary i mocy pozwalającej nam zrealizować marzenia. I gdy tak razem szliśmy, delektując się tymi ulotnymi chwilami, wiedząc, że to nie potrwa wiecznie (ale wciąż trwa!), że niedługo przyjdzie się nam rozstać, pożegnać się z wiatrem i Słońcem, gdy wizja przyjaznego, oczekującego nas świata już, już, miała łagodnie acz nieuchronnie odpłynąć, oddając nas w ramiona rzeczywistości, ktoś nagle kupił wódkę...

No więc dobrze: Michał Pauli dał się wplątać w przemyt narkotyków i bardzo źle na tym wyszedł. Gorzej. Wyszedł tak źle jak tylko można. Trafił do jednego z najstraszniejszych więzień świata. Został zakuty i, na wszelki wypadek, zaspawany, w kajdany. Poznając historie innych więźniów, stracił nadzieję na to, że kiedykolwiek wróci do swojego życia. Zagubiony we wrogim otoczeniu nie miał oparcia w nikim, a z tymi, którzy o niego walczyli, nie miał żadnego kontaktu. Za swoje przewinienia został skazany nie na jedną, ale na dwanaście śmierci, a mimo tego udało mu się coś, co udaje się jednemu na tysiąc, dziesięć tysięcy, sto tysięcy więźniów? Nie. Udało mu się coś, co się nie udaje: wyszedł z więzienia Bang Kwang. Jak trafił do piekła i jak z niego wyszedł, opowiada w książce "12 * śmierć". Po przebrnięciu przez wprowadzenie do właściwej historii, które przychodzi autorowi z widocznym trudem i do czego najwyraźniej nie ma on serca, lądujemy w opowiadaniu właściwym, które zaczyna się od aresztowania i kontynuuje w więzieniu.

"12 * śmierć" pozwala zapoznać się bardzo dokładnie z rytuałem przejścia do świata po drugiej stronie, jak i z samym tym światem, który choć inny, jest kompletny, a zamieszkujący go ludzie tworzą społeczeństwo. Są wśród nich byli ceramicy, nurkowie, awanturnicy, mnisi, osoby z celem w życiu i ci bez celu, są zaradni i ci nieogarnięci, są dobrzy i źli, jednym słowem - wszyscy. Wielu mówi, że ich życie legło w gruzach, że ich świat się skończył, lecz mimo tego sami wciąż żyją. Nie popełniają zbiorowego samobójstwa, nie dostają obłędu. Nawet ci, którzy wiedzą, że nigdy nie wyjdą na wolność. Zamiast tego, zdają się akceptować swoje nowe życie takie, jakim ono jest. A jest w pewnym sensie jest podobne do życia na wolności. Są w nim reguły postępowania i kary za ich nie przestrzeganie, są rozrywki i niebezpieczeństwa, jest o co walczyć, jest z kim i o czym pogadać, bo Bang Kwang zaludniają niezwykłe osoby, a każda z nich ma swoją historię. Do tego jest tam wszystko, co niezbędne do życia: jadłodajnia (hmm...), coś na kształt poczty (zanim zaczniecie się śmiać, niech ktoś u nas spróbuje odebrać awizo), szpital, a w każdym razie miejsce, gdzie leżą ci, którzy są chorzy bardziej od innych i miejsce wspólnych modlitw (nie to, że od razu świątynia). Są spotkania towarzyskie przy wyciągniętym z ukrycia woku, dla spragnionych "transcendencji w pigułce" - pigułki, dla potrzebujących mocnych wrażeń - sparringi muay thai, a dla wszystkich - świadomość, że od dziś przez następne kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lub resztę lat to jest ich nowy i jedyny świat.

Świat ubogi i nieprzyjazny, który nie oferuje wiele, a wymaga dużo. Trudno w nim znaleźć życzliwą osobę, o przyjacielu nie wspominając, za to wrogów jest na pęczki. Aby "żyć", trzeba wiedzieć co załatwić z kim i jak, z kim rozmawiać, a z kim nie. Trzeba wiedzieć, jak się ustawić, komu pogrozić, komu przyłożyć, komu odpuścić, kogo szanować, komu się podlizać, kogo ignorować, a kogo traktować jak lokalny folklor. Gdy się opanuje tę trudną sztukę, można urządzić się całkiem nieźle: jeść jak pan, obstawiać zakłady, w których środkiem płatniczym są pieniądze, papierosy lub heroina, można czarować publiczność gawędami, bawić się w hodowcę latających (od czasu do czasu) kotów, słuchać radia, oglądać telewizję, posiadać telefon(!), a nawet czasem przejechać po mieście. To ostatnie wprawdzie w łańcuchach, ale zawsze coś! Na to wszystko trzeba mieć rzecz jasna pieniądze, a te trzeba dostać z zewnątrz, lub w pocie czoła samemu wypracować. I czy to nie brzmi jak zwykłe życie? A że w zamknięciu, w brudzie i chorobach? A czy ludzie na zewnątrz rzeczywiście są wolni, żyją w czystości, wolni od chorób?

Przede wszystkim jednak to orient. Tu nikt się nie buntuje, kwestionuje, nie wątpi; tu się nie zadaje pytań. A jeśli już ktoś jest na tyle źle wychowany, by to robić, nie powinien liczyć w odpowiedzi na więcej, niż na spojrzenie, jakim może zostać obdarzony spleśniały pomidor, który został zauważony na półce w lodówce, a potem po azjatycku za-nieuważony: skoro w żadnej mierze nie powinno go tam być, to znaczy, że go nie ma. Proste. Tylko farangi, czyli biali, mogą liczyć na specjalne traktowanie i na odpowiedź "to jest Tajlandia", wyjaśniającą nic i zarazem wszystko.

Nie znaczy to, że Tajlandię zamieszkują ludzie bez uczuć i emocji. Ludzie wszędzie są tacy sami, ale wyrażają siebie na różne sposoby, czasem niezwykłe jak na nasze zachodnie standardy. No bo w jakim innym kraju można by posądzić schodzonego klapka o awansowanie do symbolu wolnomyślicielstwa? Na pewno nie we Francji.

W Bang Kwang można posłuchać o głupich i podstępnych skanerach, które nie mają nic lepszego do roboty, jak tylko znajdywać ecstasy w piance do golenia, o policji, która widząc gościa kombinującego coś z prezerwatywami, zamiast taktownie poczekać z akcją, wpada dokładnie w momencie, gdy już wiadomo o co chodzi, ale jeszcze do niczego nie doszło (może to i lepiej - wyciąganie z żołądka tak opakowanej heroiny nie może być przyjemniejsze od jej połykania), o tym, że odkrywanie tajemniczej zawartości portek na posterunku nie może skończyć się dobrze, zwłaszcza, gdy tą zawartością jest 10 tysięcy pigułek, a także o tym, że uciekanie przed policją jest tak samo mądre jak pozwalanie się jej pojmać, niezależnie od tego, czy jest się czegokolwiek winnym, czy nie...

Ten ostatni temat, jak można zobaczyć na kilku przykładach, wcale nie jest trywialny. Policja w Tajlandii ma swoje priorytety. Działa ona jak ogromna, skomplikowana i paskudnie skuteczna machina, której celem jest łapanie przestępców ale nie koniecznie tropienie zbrodni. Osoby, które przez własną głupotę, złą wolę lub głupotę innych, albo przez przypadek zostaną wciągnięte w jej tryby, szanse na sprawiedliwość i na wydostanie się w jednym kawałku mają marne. Można tu zwątpić w słuszność mądrości ludowej mówiącej, że do policji trzeba mieć zaufanie i nigdy nie należy przed nią uciekać...

Nie jest to jedyna "prawda", w którą można zacząć powątpiewać. Kto przychyla się do twierdzenia, że w życiu nigdy nie należy przepuszczać okazji do seksu i do pokazania się w telewizji, też znajdzie coś dla siebie. Ten zaś, komu wciąż mało wrażeń i dywagacji intelektualnych, może zapoznać się z niezwykłą praktyką tulpy, która jest rodzajem medytacji uprawianej przez tybetańskich michów. Przy odrobinie zacięcia tulpę można sprawdzić na sobie, zwłaszcza w miejscu takim jak Bang Kwang znalezienie się na długie miesiące w miejscu odosobnienia jest proste jak trzaśnięcie drzwiami. Kłopot z tulpą jest ten, że pewnego dnia trzeba się rozstać z "końcowym efektem medytacji", co nie jest ani łatwe, ani przyjemne i nawet najbardziej doświadczeni mnisi miewają z tym problem. Ale czy ktoś obiecywał, że będzie łatwo? Nie jest łatwo też zawodnikom uczestniczącym w odbywających się dwa razy w tygodniu sparringów muay thai, które, chociaż nielegalne, angażują tak więźniów jak i strażników, łącząc ich w niemal transowym widowisku połączonym z zakładami o to, kto wygra, oraz jaki finezyjny cios tym razem przyjdzie publiczności zobaczyć.

Te i inne historie składające się na "12 śmierci" są opowiadane przez Michała Pauliego wartko i, poza tytułami niektórych rozdziałów, bezpretensjonalnie. Tekst jest wolny od dłużyzn i dygresji, co jest tak jego zaletą jak i wadą. Zaleta jest taka, że autor nie nudzi, a książkę można przeczytać od deski do deski z zapartym tchem. Wadą jest to, że styl i tempo narracji używane przez Michała Pauliego są dobre do opowiadania historyjek podczas spotkań ze znajomymi w pubach lub na rybach, ale nie do napisania książki.

"12 * śmierć" zawiera informacje o tym co i w jakich okolicznościach przydarzyło się bohaterowi, ale relacja faktów to jeszcze nie literatura. Postacie i zdarzenia są płaskie i bezrefleksyjne: pojawiają się na moment, robią coś, a za chwilę znikają za wąsko zakreślonym przez autora horyzontem, jakby chowały się za ramą lustra. Patrzymy na nie, ale nie widzimy nic, prócz ruchomych obrazów, słuchamy, ale nie słyszymy nic oprócz wypowiadanych słów. Z żadną postacią, łącznie z bohaterem, nie można się identyfikować, a przez to przejąć jej losem. Każdy wątek, który ledwo zostanie rozwinięty, chwilę później zostaje zastąpiony innym i tak do końca książki. Mimo tego, że bohaterowi udało się wejść do świata po drugiej stronie lustra, jego opis tamtej rzeczywistości jest wciąż dwuwymiarowy a historia, która mogła by fascynować, jedynie ciekawi.

- Coś nie widać po Panu radości. - Mówi pani konsul, która, sama ucieszona jak nigdy, przynosi Michałowi Pauliemu wiadomość, że oto został ułaskawiony i nareszcie jest wolny. Niestety, nie tylko radości po nim nie widać. Za jakie uczucie by się autor nie wziął, czy to będzie miłość (nie, nie ta spod łóżka), czy rozpacz i rezygnacja, czy wiara i nadzieja, w "12-tu śmierciach" nie wychodzą one poza warstwę słowną, a to za mało. To nie przekonuje. Historia na wieść o której hrabia Monte Christo mógłby teoretycznie zjeść z zazdrości własne trampki, w wydaniu Michała Pauliego robi się prosta jak metr sznurka w kieszeni, za którego koniec można chwycić i wrócić do początku intrygi, by zobaczyć, że za tym wszystkim stała... żaba. Żaba, która, inaczej niż w bajkach, nie chciała dać bohaterowi szansy na sukces. Może dlatego, że była z drewna...


Michał Pauli "12 * śmierć", Wydawnictwo Artest, Kielce 2011

Powrót do spisu treści


Kino i literatura

W KRAINIE UMARŁYCH CZŁOWIEK CIERPI
Joanna Molenda-Żakowicz

- Co w takim razie mamy zrobić, jeśli któregoś z nas ukąsi śmiertelnie jadowity wąż?
Popatrzył na mnie, jakbym był całkiem głupi, po czym odpowiedział
- A jak Ci się wydaje? Umrzeć, oczywiście. To właśnie znaczy "śmiertelny".

 
Douglas Adams i Mark Cawardine "Ostatnia okazja, by ujrzeć" (1998)

Czy istnieją miejsca całkowicie odcięte boskiego miłosierdzia? Czy od grzechów śmiertelnych na prawdę się umiera, a jeśli tak, to które z nich są faktycznie śmiertelne? Którędy wychodzi się z piekła? Kto szuka odpowiedzi na takie pytania, powinien obejrzeć "Duo luo tian shi" ("Upadłe anioły", 1995), piątą z kolei produkcję słynnego chińskiego scenarzysty i reżysera Kar Wai Wonga, która, jak większość filmów tego twórcy, nie pozwala widzowi przejść obok siebie obojętnie.

Kar Wai Wong umieszcza bohaterów swojego dzieła w świecie spowitym wiecznym mrokiem. Blask słoneczny nie ma tam wstępu, a jedyne co rozświetla ciemności to rozlewające się po pustych ulicach chłodne smugi sklepowych neonów i drażniące światła żarówek sączące się przez plastikowe zasłony i prześwitujące przez brudne szyby barów. Łatwo się w takich miejscach zgubić, łatwo się ukryć, ale trudno cokolwiek znaleźć. Płatny zabójca Wong Chi-Minga (Leon Lai), jego agentka (Michelle Reis), utrzymujący się z wymuszeń He Zhiwu (Takeshi Kaneshiro) i wiecznie imprezująca ale nie mogąca znaleźć swojego szczęścia Baby (Karen Mok) wydają się czuć tam doskonale. Nocami unikają policji, omijają wścibskich znajomych i zatrzaskują drzwi przed wściekłymi porzuconymi narzeczonymi, lecz poza tym nie mają żadnych zmartwień i żadnych zobowiązań. Mogą leniuchować całymi dniami, objadać się, opijać, do woli korzystać z wszelkich możliwych przyjemności, oddawać hazardowi i pozwalać sobie praktycznie na wszystko. Ten luz nie daje im jednak szczęścia. Niby mają wszystko, ale nic ich nie cieszy. Ciągle powtarzane zabawy nudzą i męczą, conocne zajęcia, tzw. "praca", staje się nie do zniesienia, a samotność, którą z początku daje się zagłuszyć głośną muzyką, zalać alkoholem i zagubić w rytmie życia nastawionego na zaspokajanie wszelkich zachcianek, w końcu przeobraża się w najdotkliwsze cierpienie, mękę, na którą wszyscy oni wydają się być skazani.

Kar Wai Wong nie poprzestaje na sportretowaniu życia aniołów świata występku i banalnemu stwierdzeniu, że do szczęścia trzeba czegoś więcej niż posiadanie pieniędzy, poczucie władzy, przekonanie o własnych zaletach i wykorzystywanie tego do spełniania swoich zachcianek. Nie jest to kolejny film, czy kolejna refleksja o nieszczęśliwych, zagubionych ludziach, ilustrowana zbiorem luźno powiązanych scen, nie tworzących całościowego obrazu. Kar Wai Wong, starannie wybiera bohaterów i sceny z ich życia tak, by skonfrontować bierność i wyrzeczenie się uczuć z aktywnością i pragnieniem miłości i pokazać, że pierwsza z tych dróg prowadzi do do śmierci i potępienia, a druga, do wyjścia z Inferno i zbawienia.

Oba skrajne stany: bierność i aktywność, otwarcie i zamknięcie, yin i yang, reprezentowane są przez mężczyzn, pośrednie - przez kobiety. Na pasywnym biegunie yin stoi Wong Chi-Ming. Choć "zawód" wymaga od niego szybkiego i sprawnego pociągania za cyngiel, na tym jego aktywność się kończy. Sam wielokrotnie podkreśla, że najważniejsze dla niego jest, by inni aranżowali jego życie i przedkładali zlecenia, nie oczekując od niego żadnej inwencji. Gdy "nie pracuje", widzimy go leżącego bezwładnie na łóżku lub zwisającego nad barem. Jego serce jest puste; można nawet powiedzieć, że sam pilnuje, aby takie było, "bo partnerzy nie powinni się wiązać". Nie interesuje go nawet seks, a gdy już się przydarza, to w okolicznościach, w których nie udało mu się tego uniknąć, i na następny raz "się poprawi". Nie tylko sam nie kształtuje swojego życia, ale odwraca się od wszystkich, którzy ofiarowują mu pomoc doprowadzeniu do przemiany, której potrzebę zaczyna w pewnym momencie odczuwać. Całkiem, jakby obawiał się bezinteresownej życzliwości, pomocy i tego, co może się z tym wiązać. Jest jak obłok na niebie, którego drogę i postać kształtuje wiatr, i kończy jak obłok - rozwiany nagłym podmuchem, nie pozostawiając po sobie ani śladu ani wspomnienia.

Co innego He Zhiwu, który aż kipi od pomysłów. Musi sobie w życiu radzić, a nie jest mu łatwo. W dzieciństwie najadł się ananasów z przeterminowanej puszki przez co stracił głos i od tego czasu kontaktowanie się z ludźmi jest dla niego trudne, jednak to właśnie on jest najbardziej rozgadaną, zdecydowaną i otwartą osobą w całym filmie. Wie, jaki ma cel i dąży ku niemu tak, jak potrafi, a do tego jest tak wrażliwy na cudze cierpienie (w którego powstaniu czasem sam bierze udział...) i tak emocjonalny, że gdy się zakochuje, jego kruczoczarne włosy z wrażenia przebarwiają się na blond! Nic dziwnego, że to właśnie on odnajduje drogę do światła - ostatnia scena "Duo luo tian shi" jest pierwszą, w której widzimy świt, obietnicę poranka, oraz że jest to droga, którą się odnajduje podążając za głosem swojego serca.

Na to symboliczne wyjście z piekła "załapuje się" również agentka Wong Chi-Minga. Ona też szuka miłości, niestety, w złym miejscu. Jak wszyscy pozostali, czuje, że musi zmienić swoje życie i przede wszystkim wypełnić je uczuciem, ale pomimo jej wysiłków pragnienia te trafiają w pustkę. Woli jednak cierpieć, trwając przy swoich marzeniach, niż zamknąć serce na miłość. Inaczej niż Baby, która walczy o swoje pragnienia tylko przez chwilę, a gdy nie może ich zrealizować, rezygnuje i znika w ciemnościach.

Kar Wai Wong w bardzo interesujący sposób przedstawia także związek między cierpieniem, śmiercią i milczeniem. Pokazuje, że można milczeć "pozytywnie" i "negatywnie", porównując ojca He Zhiwu z Wong Chi-Mingiem. Pierwszy milczy, bo cierpi z powodu utraty swojej jedynej miłości. Gdy trzeba, to się odzywa, wciąż pracuje, wychowuje syna, ale widać, że jego życie skończyło się już dawno. Niemniej, nie było puste. Cierpi, bo tęskni, a tęskni, bo wciąż kocha kogoś, z kim nie może się za życia połączyć. Dlatego śmierć jest dla niego łaską, nie karą. Wong Chi-Ming milczy, bo jest jak dzwon bez serca - nic nie jest w stanie skłonić go do wydania głosu, bo jest w środku pusty. Jedyne co w nim cierpi, to dusza, z którą on nie chce mieć nic wspólnego. Dlatego życie zostaje mu odebrane jako dar, którego nie potrafi ani docenić, ani wykorzystać, bo "dusz obojętnych nie chce ani niebo, ani piekło."

"Duo luo tian shi" to poetycki i refleksyjny film, ilustrowany wspaniałą ścieżką dźwiękową autorstwa Shirley Kwan, Frankie Chana i Roel A. Garcíi. Już kilka pierwszych taktów wprowadza widza w transowy, odrealniony klimat świata upadłych aniołów, w którym pozostaje do ostatniej sceny. Gdy do tego dołożyć wspaniałe zdjęcia Christophera Doyle'a, dzięki którym oglądamy ten świat oczami kolejnych postaci, otrzymujemy prawdziwe dzieło sztuki. Jest to przy tym obraz o bardzo optymistycznej wymowie. Nie tylko potwierdza znaną od wieków prawdę, że szczęście można znaleźć tylko podążając za głosem serca. Przekonuje też, że ci, którzy nie odwracają się od miłości, mogą liczyć na zbawienie nawet jeśli popełnili wszystkie grzechy świata i że "miłość jest pierwszą wśród nieśmiertelnych rzeczy".

Dlatego, spośród wszystkich grzechów, tylko zamknięcie serca na miłość jest tym, po którego popełnieniu należy umrzeć. To właśnie znaczy "śmiertelny".

Powrót do spisu treści


Kino i literatura

PO PROSTU ŻYJ
Joanna Molenda-Żakowicz

Nie będzie nigdy wyjściowych drzwi. Jesteś we wnętrzu,
a twierdza obejmuje wszelki punkt wszechświata
i ni awersu, ni rewersu nie posiada,
ni zewnętrznego muru, ni tajnego centrum.
 
Nie oczekuj, że niezłomność twej marszruty,
co uporczywie się rozwidla,
co uporczywie się rozwidla,
mieć będzie kres. Z żelaza twój los ukuty,
jak i twój sędzia.
 
Nie sądź, że będzie nacierał
byk, co jest człowiekiem i którego zadziwiająca
forma mnoga karmi przerażeniem gąszcze
z nie kończącego się utkane kamienia.
Nie istnieje. Niczego się nie spodziewaj,
nawet w czerni zmroku najdzikszego zwierza.
 
Jorge Luis Borges "Labirynt"

W Chinach przyjęty, a zarazem zakazany. W 1991 roku nominowany do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny i za zdjęcia, w 1992, zdobył nagrodę Brytyjskiej Akademii Sztuk Filmowych i Telewizyjnych. Film "Da` Hóng De-nglóng Ga-oga-o Gua`", czyli "Zawieście czerwone latarnie", opowiada historię Songlian, młodej studentki granej przez Gong Li, która w obliczu nagłego pogorszenia się sytuacji finansowej swojej rodziny zmuszona jest zrezygnować ze studiów, oraz wyjść za mąż tak, by zapewnić sobie egzystencję w przyszłości.

Choć scenariusz tego obrazu, wyreżyserowanego przez Zhang Yimou, powstałego jako efekt współpracy między Chinami, Hongkongiem i Tajwanem, został w Chinach zaaprobowany, sam film przez pewien czas nie był w tym kraju dopuszczony do dystrybucji, a niektórzy krytycy filmowi odczytywali go jako zawoalowaną krytykę autorytaryzmu.

Sama historia jest banalna, choć bardzo sugestywnie pokazana. Oto młoda dziewczyna zostaje osierocona przez ojca, a następnie opuszcza swoją macochę, by stać się częścią rodziny Chen jako czwarta konkubina. Wyrwana ze środowiska uniwersyteckiego, w którym spędziła ostatnie sześć miesięcy, musi nauczyć się żyć w zamkniętym świecie, w którym jedynym celem życia jest zdobycie jak najwyższej pozycji w rodzinie, a jedyną jego treścią są intrygi i otwarte walki między konkubinami. Sam film koncentruje się na napięciach i rozgrywkach między kobietami. Mężczyźni grają rolę tła, kontekstu, sprawców konkretnych zdarzeń, lub heroldów ogłaszających stan sytuacji domowej: "Pan wyszedł!", "Zawieście latarnie!", "Zgaście latarnie!", "Zakryjcie latarnie!"

Można zapytać, co takiego jest w losach studentki żyjącej w latach 20-tych zeszłego wieku, że wzbudziło to nieufność współczesnych chińskich cenzorów? Czy scenariusz opisujący, jak kilka niespełnionych, znudzonych konkubin, prowadzi między sobą rodzinne, gierki mógłby w kimkolwiek obudzić czujność? Nie, bo i nie o tym traktuje ten film. Korzystając z zamieszania, jakie robią kobiety kłócące się o to, czy na obiad ma być fasolka sojowa ze szpinakiem, czy kawałek mięsa, albo podstrzygujące sobie nawzajem włosy razem z uszami, Zhang Yimou odmalowuje obraz systemu totalitarnego, sposobu jego funkcjonowania, oraz roli umieszczonej w nim jednostki. Jest to system potężny, bezduszny, nieludzki, a przede wszystkim obojętny. Do tego stopnia oddzielony od wszystkiego, co można by kojarzyć z człowieczeństwem, że wydaje się być autonomicznym bytem, dla którego ludzie są nie "kimś" nawet, ale "czymś" niegodnym uwagi, a ich żałosne próby konfrontacji z rzeczywistością nie są nawet daremne, czy z góry skazane na porażkę. Są nieistotne. Zhang Yimou pokazuje, że próba umieszczenia ludzi w totalitaryżmie, ukształtowania ich tak, by stali się jego częścią, to jak próba stworzenia Iron Mana poprzez wbicie żywemu człowiekowi noża w serce. Tak się tego się zrobić nie da. Żelazo jest zaprzeczeniem życia i jako takie nigdy nie może się z nim zjednoczyć. Nawet kamień, choć też nieożywiony, jest w stanie nasiąknąć krwią. Po mieczu będzie ona tylko spływać. Uwięzieni w totalitaryzmie ludzie mogą się tylko poddać; wyrzec siebie, zredukować wszystko co ludzkie i przede wszystkim nie myśleć. Tak, jak radzi Songlian trzecia konkubina, Meishan (grana przez He Caifei), gdy jej "Czwarta Siostra" zaczyna przeglądać na oczy i dostrzegać, w jakim świecie żyje:

- Zapalcie latarnie, zgaście latarnie, zakryjcie latarnie... Czym tu się przejmować? Ile warci są ludzie w tym domu? Znaczą tyle, co koty, psy albo szczury. Nie liczą się jako osoby. Czy nie lepiej od razu powiesić się w swoim pokoju?

- Nie wspominaj o śmierci . Czemu przejmujesz się tym, jacy są ludzie? Po prostu żyj.

Bo Meishan "żyje". Desperacko i wbrew obowiązującym zasadom. Wbrew "Zwyczajowi", który reguluje życie wszystkich i funkcjonowanie wszystkiego, ale za zgodnie ze swoim sercem i bez paraliżującego, wyżerającego duszę lęku. Jest od Songlian starsza i bardziej obyta w świecie, przez co wie ile i kiedy może zaryzykować, żeby ocalić siebie na jak najdłużej, zanim popełni ten jeden błąd i zanim nadejdzie dla niej chwila ostatniego spotkania z bestią. Co innego Songlian. To dumna, niezależna i odważna dziewczyna. Łzy, które spływają po jej twarzy, gdy decyduje, że, wbrew własnym pragnieniom, zostanie tylko konkubiną, są nie tylko wyrazem smutku ale również determinacji i niezłomności. Choć są rzeczy, których uniknąć nie może, chce sama wejść na drogę, którą i tak podążyć musi, po to żeby zachować godność i zarazem zamanifestować swój, bezcelowy, ale jednak opór. Choć mija po drodze lektykę wysłaną po nią - kolejną konkubinę, udaje, że nie wie kim są przechodzący ludzie. Lepiej się czuje maszerując polnymi drogami w stronę domu, w którym ma zamieszkać, dźwigając walizkę ze swoim całym dobytkiem, niż by miała być niesiona jak przedmiot. Bierze swój los takim, jaki jest, ale robi to świadomie, żeby nie żyć z myślą, że oto wiedzie życie, do którego ktoś ją zmusił. Chce skorzystać z faktu, a może iluzji, że nie można dokonać przemocy na kimś, kto się zgadza na postawione warunki.

Rzeka przepływa
między oczami ryb
jak tęcza
albo niezagojone cięcie po nożu
 
Pływają po niej
wielkie serca baobabów
koła wozów
a także ciężkie kandelabry
rogów utopionych jeleni
 
Moje łzy
jak okruchy chińskiej porcelany
toną wirując powoli
Edward Stachura "Włosy"

Biedna Songlian! Jeszcze nie wie, że jej mężne serce nikogo nie obchodzi i że na nic się jej nie przyda. Jeśli sobie tego zażyczy, może je sobie co najwyżej zachować tak, jak trzyma się pamiątki z podróży. Jej dramat polega na tym, że świat, do którego wchodzi, nie jest światem ludzkim i że ludzkie zasady i wartości nie mają w nim zastosowania. Jest to świat ogromny i potężny, a dla kogoś, kto nie może go opuścić, również nieskończony. Jak wszechświat. Przerasta indywidualnego człowieka, bo nie dla pojedynczych ludzi został stworzony. Z drugiej strony, ci ludzie są mu potrzebni, bo nimi się karmi. Aabsorbuje ich życiową energię i pozostawia puste stworzenia, które tylko ciałem, materiałem, z jakiego są skonstruowane, odróżniają się od abstrakcji systemu, w którym funkcjonują.

Nieporozumieniem jest interpretacja tego obrazu jako alegorii i krytyki autokratyzmu. Autokratyzm potrzebuje... autokraty, a tu - kto miałby nim być? Przecież nie "Pan" - istota bez twarzy, bez imienia, bez pragnień, bez autentycznego poważania u żon i bez faktycznej mocy sprawczej. W czasie 125-u minut trwania filmu, nie ma ani jednej sceny, w której Pan byłby pokazany na tyle blisko, by można było go rozpoznać w tłumie. Przez cały film nie dowiadujemy się też, czy w ogóle ma jakieś imię! Żony, gdy chcą, żeby coś zrobił, zwracają się do niego bezosobowo, nie dodając nawet "proszę", a gdy, jak Meishan, są złe, przeklinają nawet jego przodków! Z kolei Pan o swoich żonach potrafi powiedzieć tylko, że są dla niego dobre albo na niego złe. Od żony złej idzie do dobrej, bo chce mieć trochę spokoju. Szczęśliwie, kobiety rywalizują o łaski Pana; gdy jedna się obrazi, druga na tym korzysta, podczas gdy dla niego, najwyraźniej, nie ma przewidzianej opcji "noc we własnym łóżku, bez żadnej żony". Można by powiedzieć, że, inaczej niż Rorschach (Watchmen, 2009), to on jest zamknięty w więzieniu ze swoimi konkubinami, nie one z nim. Jedyna scena, w której Pan mówi, że czegoś sobie życzy, ma miejsce podczas nocy poślubnej Songlian, kiedy nalega, by zostawić zapalne światła, bo "lubi, jak jest jasno i oficjalnie". Oficjalnie?! A kim on niby jest? Królem, którego dwór obserwuje każdy ruch, żeby nie było wątpliwości, co tam pomazaniec boży kombinuje? Komu i co poprzez tę oficjalność chce udowodnić? Chyba nie służbie, która i tak nie wystaje pod oknami i nie sporządza raportu z wydarzeń. Jemu po prostu sprawia przyjemność stopienie się ze Zwyczajem, jego regułami i zasadami, które zastępują mu ludzkie potrzeby i emocje. Pan nie myśli, bo nie ma po co. Wszystko jest już dawno wymyślone i skodyfikowane przez Zwyczaj. Nie podejmuje autonomicznych decyzji, bo przecież wiadomo co trzeba robić. Zwyczaj przewiduje ścieżki postępowania na praktycznie każdą okoliczność i nie pozostawia pola do swobodnych interpretacji. Weźmy na przykład "niedozwolony związek" Meishan, przez który zawiśnie ona na stryczku, choć to nie Pan ją powiesi. Gdy sprawa się wydaje, akurat go nie ma w domu. Nic nie szkodzi. Przecież wiadomo, co z taką kobietą służba powinna zrobić. Miejsce dla niepokornych, postępujących wbrew Zwyczajowi osób, jest doskonale określone. Wszystko to jest tak oczywiste, że Pan, gdy wraca, nie wygłasza żadnej dydaktycznej mowy do pozostałych konkubin, ani nie wyraża swojej opinii o uśmierceniu jednej z jego żon pod jego nieobecność i bez konsultacji. Widać też, że nikt po nim żadnych komentarzy nie oczekuje. Jeszcze by tego brakowało! Dziś miałby snuć refleksje na tematy, które, zgodnie ze Zwyczajem, są rozpracowane i zamknięte, a jutro - co? Może coś zacząć kontestować? Na szczęście Pan nie stwarza takiego zagrożenia. Został do tego stopnia wchłonięty przez system, że nie wiadomo nawet, czy można nazwać go człowiekiem. Owszem, rusza się, coś mówi, coś robi, ale są to tylko te rzeczy, które należą do jego obowiązków. Został zredukowany do pełnionej funkcji. Wykonuje ją wzorowo, lecz na jego miejsce można by podstawić dwudziestu innych mężczyzn, a widz i tak by się nie zorientował, że to nie on, bo nasz rzekomy autokrata jest w filmie nierozpoznawalny. Może być kimkolwiek, a nawet mogło by go nie być w ogóle. Zwyczaj doskonale by sobie bez niego poradził. Pan to relikt. Pamiątka. Biologiczna pozostałość po niedoskonałym ludzkim stworzeniu. Redukcja do pełnionej funkcji to miejsce w totalitaryzmie dla pokornego, ale chcącego żyć człowieka.

W systemie tym najstraszniejsze jest, że nie ma od niego ucieczki. Nie ma też znaczenia, czy ktoś się godzi z zaplanowanym losem, czy walczy. I tak w końcu się podda, bo w tej walce nie jest równorzędnym przeciwnikiem. System nie męczy się i nie spieszy. Ma czas. Całą wieczność. Nie denerwuje się i nie popada w zwątpienie. To człowiek się wykrwawia w walce z abstrakcyjnym, bezcielesnym wrogiem, traci czas i energię szarpiąc się z pustką, podczas gdy jego ludzki rozum ociera się o szleństwo, czując, że trwa jakaś walka, ale nie można zidentyfikować agresora, aż w końcu rozpada się na kawałki.

Tak się dzieje z Songlian, która, po przekroczeniu progu swojego nowego domu - kamiennego labiryntu, na zawsze już będzie w nim błądzić. Taka mała, że aż trudna do zauważenia w gąszczu dachów, schodów i pawilonów. Taka odważna, a jednak nie będąca w stanie się obronić i zmuszona by pożegnać się najpierw za swoim sercem, potem duszą, w ostatnich scenach filmu także z rozumem. Ta, często stosowana w dalekowschodniej tradycji maniera przedstawiania osób nie przystosowanych, nie potrafiących poradzić sobie z okrucieństwami życia, jako obłąkanych, tu użyta jest dość nieoczekiwanie. To prawda, że, widząc śmierć Meishan, Songlian wpada w ciężki szok. Zamyka się w sobie i nie zwraca na nic uwagi, nawet na Pana, który, wściekły z powodu obecności świadka tego zdarzenia, chce się dowiedzieć, co Songlian widziała na prawdę i co, w domyśle, może zacząć opowiadać innym ludziom. Jednak w kolejnej scenie, gdy straszy zabobonną służbę duchem Trzeciej Siostry, wygląda, że doszła do siebie i że wciąż jest w opozycji do Zwyczaju. Mimo to, na koniec widzimy, jak, otępiała, snuje się wśród pawilonów i zapalonych latarni, które w jej oczach mienią się, pęcznieją i zwielokrotniają aż po horyzont czasu i przestrzeni.

Co spowodowało tę zmianę zachowania Songlian? Czy to rezygnacja i rozczarowanie przeżarły jej duszę, aż ta rozpadała się na fragmenty, jak przerdzewiały metal? Czy, zastraszona możliwymi konsekwencjami podglądania egzekucji Meishan, woli ukryć się w szaleństwie niż narażać na śmierć? A może oszalała na samym początku, już wtedy, gdy zobaczyła na własne oczy sceny, które rozgrywały się w zamkniętym łańcuchem pokoju na dachu? Trudno odpowiedzieć na to pytanie na podstawie scenariusza. Jedną rzecz widać jednak bardzo wyraźnie. Wypadając z przewidzianej dla niej roli żony i matki, Songlian przestaje być w stanie pełnić zaplanowaną dla niej funkcję. Jest jak malutka kulka, która wyskoczyła z łożyska i przez to stała się bezużyteczna. Ponieważ jest detalem łatwym do wymiany, nikt jej szuka, ani nawet nie pamięta, że kiedyś istniała. Turla się więc po nieskończonych przestrzeniach hali fabrycznej; raz trafia pod schody, innym razem ktoś ją kopnie albo nadepnie, a nawet jeśli zauważy, to nie podniesie, bo po co? Tak samo kończy Songlian, która błąka się między pawilonami, nic już nie znacząc, będąc praktycznie przezroczystą dla pozostałych osób zamieszkujących rezydencję Chen, oraz nareszcie wpasowaną w miejsce stworzone przez system specjalnie dla ludzi takich, jak ona: ludzi dla totalitaryzmu bezużytecznych.

Powrót do spisu treści


Kino i literatura

INWESTYCJA W PRZEGRANĄ...
Joanna Molenda-Żakowicz

"(...) w zasadzie najważniejsze jest samo życie.
A jak już jest życie, to najważniejsza jest wolność.
A potem oddaje się życie za wolność.
I już nie wiadomo, co jest najważniejsze."

Marek Edelman

Dawno, dawno temu, w żył sobie mężczyzna imieniem Bae. Pewnej nocy jego żonie przyśnił się sen, w którym spotkała anioł, który wręczył jej piękny kwiat. Dziewięć miesięcy później urodziła piękną dziewczynkę, którą rodzice nazwali Janghwa (Kwiat Róży). Dwa lata później Bae urodziła się druga córeczka, która otrzymała imię Hongryeon (Czerwony Lotos). Niestety, gdy Hongryeon skończyła pięć lat, jej matka zmarła, a ojciec wkrótce wziął sobie drugą żonę. Macocha dziewczynek była brzydka i okrutna. Nienawidziła pasierbic ale ukrywała to uczucie do czasu gdy urodziła Bae trzech synów, jednego po drugim. Od tej pory prześladowała Janghwę i Hongryeon na każdy możliwy sposób, dziewczynki jednak nigdy nie skarżyły się na swój los tak, że ich ojciec nie wiedział o spotykających je okrucieństwach i poniżeniach.

Gdy Janghwa dorosła i zaręczyła się, Bae polecił swojej drugiej żonie przygotowanie ceremonii ślubnej. Tego dla macochy było już za wiele. Ogarnęła ją wściekłość, że oto miałaby wydać na pasierbicę pieniądze należące się jej synowi. Tak uknuła podstępną intrygę: w nocy, gdy Janghwa spała, posłała swojego najstarszego syna by ten podrzucił dziewczynie do łóżka obdartego ze skóry szczura. Następnie z samego rana, gdy wszyscy jeszcze spali, zaciągnęła Bae do pokoju Janghwy, twierdząc, że boi się o swoją pasierbicę, gdyż miała w nocy bardzo zły sen. Odkryła śpiącą dziewczynę i oczom zgromadzonych ukazały się zakrwawione szczątki, które przypominały poroniony płód. Macocha natychmiast oskarżyła Janghwę o złe prowadzenie się i zajście w ciążę przed ślubem. Ojciec uwierzył w to oskarżenie, a Janghwa, nie wiedząc co zrobić, wybiegła z domu, aby skryć się nad stawem w niedalekim lesie. Aby mieć pewność powodzenia swojego planu, macocha wysłała za nią najstarszego syna, każąc by ten wepchnął przybraną siostrę do stawu. Posłuszny matce syn zrobił co mu polecono. Jednak gdy wracał, na drodze stanął mu ogromny tygrys, rzucił się na niego i odgryzł mu nogę i rękę.

Macocha dostała to, czego chciała ale za cenę zdrowia własnego syna. Wściekłość, jaka w niej wezbrała, skierowała przeciw młodszej pasierbicy, odtąd dręcząc ją bardziej niż kiedykolwiek. Nie mogąc znieść traktowania przez macochę i cierpiąc z powodu utraty siostry, Hongryeon postanowiła zakończyć swoje życie; jej ciało znaleziono w tym samym stawie, w którym utonęła Janghwa.

Byłabyś gdyby tak było
ale ty jesteś z emalii i sadza wokół
ale ty jesteś z emalii i sadza wokół
już mi się prawie nie pokazujesz
przezroczysta ty moja
 
i jaka możność teraz dla moich talentów
już ręce pogubię i inne okręty
i jaka możność teraz dla moich diamentów
próchniejących pod sadzą skąd taki śnieg
 
Jesteś gdyby tak nie było
byłabyś tu i wokół byłabyś

 
Edward Stachura "Morze martwe"

Od tego momentu w wiosce zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Za każdym razem gdy przyjeżdżał do niego nowy zarządca, jego martwe ciało było znajdowane już na następny dzień pobytu. Ludzie zaczynali coraz głośniej mówić o tych tajemniczych wydarzeniach, ale nikt nie był w stanie powiedzieć co przydarzało się kolejnym zarządcom i z jakiej przyczyny.

Tak działo się do momentu aż do wioski przybył kolejny zarządca, młody i odważny. Wiedział o śmierciach swoich poprzedników, jednak o własne życie się nie obawiał. I taki, gdy siedział w swoim gabinecie ,czekając na to, co ma się wydarzyć z nadejściem nocy, nagle gwałtowny podmuch zdmuchnął palącą się świecę, a powietrze wypełnił przerażający i ponury dźwięk. Drzwi otwarły się, lecz nikogo za nimi nie było. Dopiero po chwili zobaczył, że stoją w nich dwa duchy zmarłych dziewczynek.

- Kim jesteście i dlaczego zabiłyście poprzednich ludzi, których tu spotkałyście? - zapytał

Odpowiedział mu płacz dziewczynek i wyjaśnienia starszej siostry, że wszystko, czego chcą, to aby ludzie poznali prawdę o tym, co zaszło: że starsza z nich nie była źle prowadzącą się dziewczyną, która popełniła samobójstwo ze wstydu, lecz że została fałszywie oskarżona przez macochę, a następnie zamordowana przez najstarszego z przybranych braci.

- Jak mam wykazać prawdziwość tego, co mówicie? - zapytał
- Idź i zbadaj szczątki, które nasza macocha pokazała ludziom. - odpowiedziała Janghwa, po czym oba duchy się rozwiały.

Gdy nastał poranek, zarządca zrobił tak, jak kazały siostry. Zebrał Bae, jego nową żonę i ich najstarszego syna, i zażądał pokazania płodu, który miała poronić Janghwa. Gdy otrzymał żądane zwłoki, rozciął je nożem i przekonał się, że nie leży przed nim dziecko, lecz szczur. Kara za tak perfidnie spreparowane oskarżenie mogła być tylko jedna: macocha i jej najstarszy syn zostali skazani na śmierć. Ojciec jednak został uniewinniony, gdyż nic nie wiedział o knowaniach swojej drugiej żony i sam był ofiarą jej nieprawości.

Minęły lata i Bae ożenił się po raz trzeci. W dniu ślubu zobaczył we śnie swoje córki, które powiedziały, że teraz, gdy sprawiedliwość się dokonała, chcą do niego powrócić. Dziewięć miesięcy później trzecia żona Bae urodziła dwie dziewczynki. Rodzice nazwali je Janghwa i Hongryeon, otoczyli wielką miłością i od tego czasu żyli długo i szczęśliwie.

(na podstawie koreańskiej legendy "Janghwa Hongryeon jeon")

Poczucie sprawiedliwości, która jest w stanie dosięgnąć złoczyńców choćby zza grobu, tak samo jak poczucie wolności, są jednymi z najsilniejszych ludzkich potrzeb. Niespełnienie ich rodzi złość i frustrację, a pozostawanie w permanentnym stanie braku nadziei i opresji prowadzi do utraty sensu życia, marazmu, szaleństwa, a nawet samobójstwa. Dlatego też, chociaż codziennemu życiu daleko do doskonałości, sprawiedliwość i wolność funkcjonują w nim jako ideał i cel, do którego należy dążyć, a jak trzeba, to za niego umierać. Wiara w sprawiedliwość utrzymuje się nawet wbrew faktom, bo gdy te zawiodą, wkracza metafizyka i religia, mówiące, że "młyny Boskie mielą powoli" i że "Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy", pielęgnując przekonanie, że żadna zbrodnia nie uniknie kary, nawet jeśli naszego życia nie starczy, aby się o tym przekonać.

Co byśmy zrobili bez tej iluzji bezpieczeństwa i tej niezachwianej wiary w to, że nawet gdy ludzkie moce zawiodą, zawsze będą siły, które pokierują przeznaczeniem tak, by sprawiedliwości stało się zadość? Czy umielibyśmy żyć w świecie bezprawia, w którym przemocy i kłamstwa nie równoważyły by łagodność i pocieszenie, rozpaczy nic nie było by w stanie ukoić, a krzywdy - wynagrodzić? "Opowieść o dwóch siostrach" wyreżyserowana przez Kim Ji-woon'a przekonuje, że nie. Nie jesteśmy ani stworzeni ani zdolni do życia w takiej rzeczywistości, a próby umieszczenia nas w takich realiach prowadzą do tragedii.

W warstwie fabularnej film ten jest adaptacją koreańskiej legendy, traktującej o konflikcie między macochą i pasierbicami. Wychodzi od odwiecznego problemu związanego z wejściem nowej osoby do istniejącej rodziny, konieczności określenia na nowo przez wszystkich ich pozycji w grupie, o walce o najlepsze w niej miejsce, gniewie i poczuciu odrzucenia, oraz głębokich napięciach pojawiających się między ludźmi, którzy dotąd byli sobie bliscy.

Tym razem akcja adaptacji została umieszczona w czasach współczesnych, w rodzinie lekarza, Moo-hyeon (w tej roli Kim Kap-su), którego żona cierpi na ciężką depresję i ostatecznie popełnia samobójstwo. Jej miejsce zajmuje Eun-joo (grana przez Yeom Jeong-ah), która wcześniej pomagała Moo-hyeon w prowadzeniu domu i opiece nad żoną. Z obecnością macochy nie mogą pogodzić się Su-mi (grana przez Im Soo Yung) i Su-yeon (grana przez Moon Geum Young), córki Moo-hyeon. Animozje i niechęci pomiędzy dorosłą kobietę i dwiema dziewczynkami narastają, aż dochodzi eskalacji napięć i tragedii. Jej pierwszym aktem jest śmierć matki dziewczynek, która wiesza się w szafie w pokoju młodszej córki, Su-yeon. Dziewczynka w tym czasie śpi i nic nie słyszy, ale wkrótce budzi się, zauważa uchylone drzwi szafy i znajduje tam ciało matki. Szarpiąc ją, przewraca na siebie cały mebel, który przygniata ją tak, że Su-yeon nie może się wydostać. Przytłoczona woła na pomoc starszą siostrę, lecz jej głos jest zbyt cichy, by ktokolwiek mógł ją usłyszeć.

Hałas spowodowany upadkiem szafy zwraca uwagę Eun-joo, która idzie na piętro, wchodzi do pokoju Su-yeon i widzi rozgrywającą się scenę. W pierwszej chwili, wstrząśnięta, zastanawia się, co zrobić, lecz szybko opanowuje się i... po cichu wychodzi, zostawiając dziewczynkę jej losowi. Robiąc to jednym pociągnięciem eliminuje z gry dwie przeciwniczki w swojej walce o dominację w rodzinie: żonę Moo-hyeon, której miejsce będzie mogła zająć, oraz Su-yeon, która wprawdzie bezpośrednio jej nie zagraża, ale swoją niechęcią zatruwała by życie Eun-joo i drażniła by ją koniecznością opieki i utrzymania.

Schodząc z góry, Eun-joo mija pokój Su-mi i, wydaje się, nagle opadają ją wątpliwości. Zatrzymuje się i zawraca, natykając się na wychodzącą z pokoju dziewczynkę. Su-mi na widok Eun-joo przybiera arogancki wyraz twarzy, ignoruje pytanie o hałas dochodzący z innej części domu i żąda, by Eun-joo zeszła jej z drogi. Ta rzeczywiście odstępuje lecz na odchodne rzuca, że Su-mi będzie żałować swojej decyzji. Su-mi zaś zachowuje się jak typowa nastolatka. Dumna z siebie i przekonana, że właśnie "pokazała tej zołzie, kto tu rządzi", wychodzi z domu nawet się nie oglądając. Nawet jej do głowy nie przychodzi, że z każdym krokiem wchodzi głębiej w misternie zastawioną pułapkę, z której wyjścia już nie odnajdzie.

Nie ma się bowiem co łudzić, że, mijając pokój Su-mi, w sercu Eun-joo coś drgnęło i postanowiła dać Su-yeon szansę na przeżycie wypadku. Gdyby Eun-joo w ogóle miała serce, nie zostawiła by umierającego dziecka na pastwę losu, a nawet jeśli w pierwszym odruchu by tak uczyniła, po refleksji wróciła by do niej czym prędzej, nie zważając na fochy nastoletniej pannicy. Motywy postępowania Eun-joo były zupełnie inne. Zapewne znużona opieką nad chorą konkurentką, zmęczona konfliktami z dziewczynkami i pragnąca ustabilizowania swojego życia przy boku Moo-hyeon, nagle zobaczyła dla siebie szansę. Dostrzegła swój szczęśliwy dzień, w którym jej największa przeciwniczka eliminuje się sama, a przy okazji pojawia się możliwość pozbycia się przyszłych pasierbic, które nie są groźne, ale potrafią uprzykrzyć życie jak nieznośne muchy.

Z pierwszą rozprawia się prosto - pozostawia ją samej sobie. Druga, starsza, jest trudniejsza do pokonania. Ale może jest dziecięco zapalczywa i naiwna, przez co łatwo nią będzie manipulować? Na początek trzeba sprawdzić, czy zdaje sobie sprawę, że w pokoju siostry coś się zdarzyło. Nie. Nic nie słyszała. Później może jednak skojarzyć fakty i oskarżyć Eun-joo o nieudzielenie pomocy, a przynajmniej o zaniedbanie prowadzące do śmierci dziewczynki.. Nie dobrze... Na tyle nie dobrze, że warto podjąć ryzyko i zaproponować sprawdzenie, czy aby na pewno w domu wszystko w porządku. Jeśli Su-mi jest taka arogancka i niemądra, na jaką wygląda, odmówi współpracy, albo nawet nie będzie słuchać.... I to się udaje. No to teraz już będzie prosto: niech od tej pory myśli, że Su-yeon umarła właśnie przez nią: że przez swoją dumę i zapalczywość nie wykorzystała jedynej szansy by uratować najbliższą sobie osobę. Kogoś, kogo nikt jej już nie zastąpi. Niech ta myśl opanuje ją i opęta, wyssie z niej rozum, złamie serce, a na koniec zniszczy życie...

Na filmach o złych czarownicach scenie rzucania tak straszliwego zaklęcia towarzyszyły by grzmoty i błyskawice, a niebo otwierało by się jak czarna czeluść, z której zstępowały by demony gotowe wypełnić wolę wiedźmy... Koniec końców jednak, wskutek interwencji osoby o czystym i mężnym sercu, najlepiej jakiegoś przystojnego rycerza, wiedźma kończyła by w męczarniach często większych niż te zesłane na niewinną ofiarę. Jednak życie to nie film. Tu najgorsze zbrodnie dokonują się w świetle dnia, a na rycerzy, w przeciwieństwie do wiedźm, panuje głęboki deficyt. Niewinne ofiary cierpią za nie swoje winy, a obrońcy sprawiedliwości, jeśli tacy się znajdą, nie są w stanie pokonać sił zła, nawet jeśli gotowi są oddać to swoje życie. Wystarczy przypomnieć niedawną (listopad 2009 r.) historię rosyjskiego adwokata Magnitskiego, jego nierówną walkę z urzędnikami państwowymi, których machlojki finansowe odważył się ujawnić i ostateczną, beznadziejną śmierć w więzieniu, w którym został zamęczony za swoje działania, i odmowę odwołania oskarżeń.

Su-mi nikt nie wtrąca do więzienia; sama się w nim zamyka. Poczucie niepopełnionej ale wziętej na siebie winy i głęboka rozpacz z powodu jednoczesnej utraty dwóch najbliższych na świecie osób jest nie do udźwignięcia dla dziecka. Już śmierć matki to dostatecznie wielka tragedia. Jeśli dołożyć do tego śmierć siostry, do spowodowania której Su-mi się poczuwa i doprawić świadomością, że najszczerszy żal nie cofnie minionego czasu i nie wróci Su-yeon życia, trudno się dziwić, że udręczony ogromem emocji umysł Su-mi ugina się pod ich ciężarem i podejmuje ostateczną, nieodwołaną decyzję. Starając się uratować Su-mi, która nie jest w stanie zaakceptować faktów, rozbija unię między percepcją rzeczywistości i świadomością wydarzeń, sprawiając, że zamiast odbierać świat takim, jaki on jest, Su-mi zaczyna go tworzyć w swojej głowie. Jej osobowość rozszczepia się na kilka równoległych, nie wiedzących o sobie nawzajem "postaci", które łączy tylko jedno: Su-yeon, która nigdy nie umarła i której Su-mi nikomu już nie pozwoli skrzywdzić...

Na początku filmu bardzo trudno zauważyć, że Su-yeon żyje tylko w wyobraźni Su-mi. Widać, że jest inna, jakby nieobecna, jej wzrok jest szklany i zwykle skierowany poza kadr, inne postaci nie zwracają na nią uwagi, lecz to jeszcze nie powód, by wątpić w jej istnienie. Su-mi nie wątpi. Niestety, pomimo chwilowej ulgi jaką daje wyobrażona obecność siostry, fakty i interpretacje wyparte przez świadomość powracają ze zwielokrotnioną siłą pod postacią zjaw i halucynacji, agresywnych zachowań, napadów padaczki i braku umiejętności odróżniania siebie od innych osób, z którymi Su-mi walczy, rozmawia, albo po prostu obserwuje, nie kontrolując kolejnych fragmentów swojej rozbitej osobowości, które losowo dochodzą do głosu. Manipulują Su-mi jak kukiełką, więżą ją w wprawdzie piekle innym od tego, którego pragnęła uniknąć, ale nie mniej przerażającym, a w końcu doprowadzają do izolacji w szpitalu, z którego być może już nie wróci do świata.

Bezkarność złej macochy w tej adaptacji "Opowieści o dwóch siostrach" podkreślona jest szczególnie wyraźnie poprzez postępowanie Su-mi, która brnie w ślepą uliczkę. Najpierw konfliktuje się z ojcem, którego oskarża o "sprowadzenie do domu tego całego zła" i z którym nie chce rozmawiać, nawet gdy on sam inicjuje dyskusję i stara się dopytać o powody zachowania córki. Następnie, odcinając się od ostatniej życzliwej sobie osoby i nie będąc w stanie samodzielnie podjąć walki o powrót do normalności, osuwa się coraz głębień w otchłań szaleństwa, nie chwytając się żadnych szans powrotu do normalności mimo że wciąż jest na to nadzieja. Wyraz twarzy Eun-joo, która odwiedza Su-mi w szpitalu i, gdy już ma odejść, zostanie przez nią chwycona za rękę gestem, który mówi "ja wiem, że ze śmiercią Su-yeon jest związana jakaś tajemnica, która czeka na wyjaśnienie", wyraźnie pokazuje, że Su-mi wciąż może być dla Eun-joo zagrożeniem. Gdyby tylko zrzuciła brzemię, które zostało na nią nałożone, mogłaby doprowadzić do całkowitej zmiany akcji. Niestety, jest na to za słaba, co, Eun-joo po chwili paniki, zauważa, po czym spokojnie odchodzi, wiedząc, że nic, ale to nic jej już nie zagrozi...Tak się kończy film. Ale czy to ma być koniec? Czy naprawdę w takim właśnie świecie żyjemy: bez sprawiedliwości, otoczeni przez ludzi, którzy nie cofną się przed niczym, gdy pojawia się możliwość umocnienia ich życiowej pozycji, lub gdy ktoś zagraża ich interesom? Którzy, gdy widzą, że przeciwnik jest słabszy, tym chętniej i bezwzględniej go zaatakują, bez wahania popełniając zbrodnie tak perfidne, że aż nie chce się wierzyć, że ktoś może posunąć się do tak podłych zachowań? A co najgorsze, zbrodnie tak przemyślane, że ostatecznie sprawcy nie grozi za nie żadna kara?

Film Kim Ji-woon'a pozostawia nas w takim właśnie przekonaniu. Do tego jeszcze kompromituje naiwną wiarę w możliwość otrzymania pomocy od istot spoza tego świat i oblewa kubłem realizmu irracjonalne sposoby kojenia lęków za pomocą snucia opowieści, w których na koniec dobro zawsze zwycięża. A my wierzymy mu, podążamy za tym fantomem realizmu i nawet nam do głowy nie przychodzi, że z każdym krokiem wchodzimy głębiej w misternie zastawioną pułapkę, z której wyjścia możemy już odnaleźć...

Pułapka zastawiona na na przez Kim Ji-woon'a to współcześnie ugruntowane przekonanie, że świat da się opisać realistycznie, że naszymi losami rządzą przyczyna i skutek, i że wiara i nadzieja to coś, co można sobie darować przy konfrontacji w rzeczywistością. Przez takie podejście nasza percepcja zostaje zubożona, perspektywa - zawężona, a ich miejsce zajmuje irracjonalne, tak, właśnie irracjonalne przekonanie, że sami jesteśmy odpowiedzialni za swój los, i że gdy nam się nie wiedzie, możemy mieć pretensje do siebie.

Tymczasem świat nie jest tak prosty. Do niedawna jeszcze wynoszony pod niebiosa racjonalizm przegrywa w konfrontacji z mechaniką kwantową, która, aby opisać świat subatomowy, ucieka się do niemal magicznych zabiegów, a wszystko po to, by jakoś opisać rzeczywistość, w której przyczyna i skutek mają się nijak do siebie. "Niech sobie elektrony robią co chcą" - ktoś powie - "do świata makroskopowego ich ekscesy nie sięgają". Może nie, a może tak. Nie od dzisiaj pojawiają się coraz głośniej brzmiące postulaty, że mechanika kwantowa jest złą ścieżką opisu natury, że funkcja falowa wcale nie załamuje się przy przekroczeniu granicy kilku nanometrów, albo że eksperymentalnie można wykazać, że splątanie cząstek skutkujące "ponadzmysłowym" postrzeganiem świata, to sztuczka znana jak świat ptakom i pewnie wielu innym stworzeniom, być może łącznie z nami samymi, gdybyśmy tylko zechcieli to dostrzec.

Jednak śmierć to śmierć. Kto cierpi za nie swoje winy i umiera, ten nie żyje, jak by powiedział Kurt Vonnegut. Nie ma czegoś takiego, jak powrót zza światów. Nie ma sprawiedliwości przynoszonej przez duchy. Gdyby tak było, śmierć Magnitskiego nie poszła by na marne, a jego "inwestycja w przegraną" zwróciła by się tysiąckrotnie. Jego duch by powrócił, natchnął żyjących do działania i doprowadził do przełamania milczenia w tej sprawie. Być może nawet do złożenia w Kongresie USA ustawy, która by wykluczyła w życia politycznego tysiące decydentów rosyjskich zamieszanych w zabójstwa dziennikarzy i działaczy na rzecz praw człowieka, zaś sama ustawa na cześć poległego w walce o sprawiedliwość bohatera nazywała by się "Magnitsky Act"!

Osoby nie wierzące w bajki pewnie zainteresuje fakt, że tak właśnie się stało.

Powrót do spisu treści


Strona została przygotowana przez Tomasza Grycana.

Wszelkie pytania i uwagi dotyczące serwisu "Neijia" proszę przesyłać na adres:

Uwaga! Zanim wyślesz e-mail, przeczytaj dokładnie F.A.Q.

Powrót do strony głównej