magazyn Świat Nei Jiamagazyn Świat Nei Jia

NR 50 (GRUDZIEŃ 2013)

Taijiquan

SIEDEM DNI W ANTONIOWIE
Joanna Molenda-Żakowicz

Z góry wszystko widać lepiej i lepiej się myśli, będąc wysoko - im wyżej, tym lepiej. Równie dobrze myśli się w podróży, podczas biernego przemieszczania się z miejsca na miejsce, kiedy pozostaje się w stanie zawieszenia między "przed" i "po", w sytuacji, w której nie ma się niczego pod kontrolą i nic od nas nie zależy. Cokolwiek się stanie i tak nie będziemy mieć wpływu na przebieg wydarzeń (ale przecież co ma się stać?), można więc (a nawet trzeba) poddać się upływowi czasu i przebiegowi wydarzeń, akceptując wszystko, co się dzieje, starając się przy tym mieć z tego trochę przyjemności, takich jak podziwianie widoków albo rozmyślanie o różnych miłych rzeczach (bo o niemiłych nie warto - po co?).

Przelatując nad pustynią Gobi, co jakiś czas pokazującą się spod chmur, które dość uparcie starały się ją zasłonić, starałam się nie myśleć, że z każdą godziną zbliżam się do momentu, w którym czeka mnie powrót do pracy i że mogę ją sobie odwlekać, jak długo zechcę, a konkretnie do następnego dnia... Zamiast tego myślałam, że wracam do miejsca, które kojarzy mi się ze wspaniałymi wakacjami i relaksem porównywalnym z tym, który można odczuć lecąc 11 km nad Ziemią ze świadomością, że nic od nas nie zależy, i że jak będzie, tak będzie, a przecież będzie dobrze - czyli z niedawnym wyjazdem na obóz taiji w Antoniowie.

Wyjazd, podczas którego można całkowicie oderwać się od codziennego życia, zająć czymś, czego się zwykle nie robi, odnaleźć się w zupełnie innym świecie i innym rytmie życia, to coś, co przydarza się dzieciom i studentom. Dorośli spędzają swoje urlopy na czynnościach zbliżonych do życia codziennego, z tą różnicą, że nie wychodzą do pracy, ewentualnie wyjeżdżają do kurortów, w których zawisają na brzegu basenu, w połowie drogi między leżakiem i barem, nie robiąc zupełnie nic. Przeznaczenie cennego czasu urlopowego na wyjazd, podczas którego trzeba wstawać z łóżka o szóstej rano, intensywnie ćwiczyć przez kilkanaście godzin, a kłaść się spać około jedenastej wieczorem, nie jest marzeniem zwykłego zjadacza chleba. Co innego, gdy zbierze się kilku niezwykłych zjadaczy. Wtedy nawet najbardziej utopijne pomysły zaczynają nabierać cech rzeczywistości, aż w końcu się nią stają.

Taka sztuka udała się nam całkiem niedawno, gdy na początku sierpnia 2012 postanowiliśmy odłożyć zwykłe życie na później i na tydzień zanurzyć się w intensywnej praktyce taiji. W tym celu wyjechaliśmy do przepięknie położonego Antoniowa w Górach Izerskich i zatrzymaliśmy się w Białym Domu. Odcięcie od normalnego życia przyszło łatwiej, niż mógł się wydawać na początku: W Białym Domu nie ma telewizji, aby zadzwonić telefonem komórkowym, trzeba się przespacerować w poszukiwaniu zasięgu, sklepów w najbliższej okolicy nie ma, a autobusy jeżdżą tylko w dni nauki szkolnej. Brzmi to może onieśmielająco, ale działa zbawiennie. Tak szybko wskoczyliśmy w ten niespieszny rytm życia, że nawet możliwość korzystania z internetu, który jest w Białym Domu dostępny, nieszczególnie kogokolwiek interesowała. Świat zewnętrzny, ten, z którego przyjechaliśmy, nagle stał się abstrakcją. Czymś, co być może istnieje gdzieś tam daleko za górami, ale nie ma co do tego pewności - wiadomo: nie takie rzeczy ludzie gadają.

Tę niezwykłą atmosferę zawdzięczaliśmy nie tylko przepięknemu miejscu i odcięciu od mediów i informacji. Podstawą był program praktyki, który angażował nas od pobudki (o szóstej rano) do zaśnięcia (wedle preferencji, niemniej zwykle o 23-ciej było już cicho, jak makiem zasiał). Poranek zaczynaliśmy od półgodzinnego zhan zhuang. Każdy radził sobie z tym wyzwaniem w inny sposób. Jedni podchodzili do praktyki z zacięciem, choć bez entuzjazmu - wiadomo, że o 6-tej rano o wiele milej jest przewracać się na drugi bok niż przygotowywać się do półgodzinnego postania na parkiecie. Inni kontynuowali spanie na stojąco albo wygrzewali się w promieniach wschodzącego słońca, które o tej porze właśnie zaglądało nam w okna. Pomimo wczesnej pory, nigdy nikogo na zajęciach nie zabrakło, a nawet polubiliśmy je. Każdy dzień okazywał się być inny: raz stało się wygodnie, innym razem bardzo źle, czasem było nudno, a zdarzało się i tak, że mieliśmy wrażenie, że praktykujemy od paru minut, podczas gdy właśnie przychodził koniec zajęć. Po takiej "rozgrzewce" przechodziliśmy do praktyki chan si gong, która rozbudzała tych, co przysnęli podczas stania i była ostatnim, co dzieliło nas od pierwszego, codziennego gwoździa programu, czyli śniadania.

Śniadania, podobnie jak obiadokolacje, były feerią smaków. Przyrządzane przez panią Maritę według własnych i niepowtarzalnych przepisów, utrzymywały nas w stanie ciągłej niepewności. Zastanawialiśmy się nie tylko nad tym, co dostaniemy na następny dzień, ale też, z czego powstała a wspaniała potrawa, którą właśnie jemy, oraz co by tu zrobić, żeby zachować na później chociaż trochę tego czegoś. To ostatnie nie było takie trudne, bo zwykle udawało się wyprosić kilka kawałków ciasta ekstra, albo większy słoik rewelacyjnego domowego dżemu. Ze zgadywaniem, co jemy, było gorzej. O japońskiej kuchni można powiedzieć, że to, co jest na talerzu, to najprawdopodobniej ryba, która umarła chwilę temu. O chińskiej, że "to coś" na talerzu nie żyje na pewno, ale nie da się stwierdzić, od jakiego czasu ani czym było za życia. O potrawach pani Marity wiedzieliśmy tylko tyle, że na pewno nie były zrobione z mięsa, a za to z czegoś niezwykle smacznego. Każdy z nas, oczywiście, upodobał sobie coś innego. Były frakcje pożeraczy dżemów, połykaczy zup, miłośników ciast i koneserów kozich serów. W sumie nie było rzeczy, której byśmy nie zjedli, wychwalając ją i nie mogąc się nadziwić jej wspaniałości. Nic dziwnego więc, że gdy przyszło do wyjazdu, każdy z nas coś dźwigał: a to miód zebrany przez miejscowe pszczoły, a to parę porcji kozich serów w kilku smakach do wyboru, czasem kurze jaja kurze z zaprzyjaźnionego z Białym Domem ekologicznego gospodarstwa... Jednym słowem wykupiliśmy wszystko, co się dało.

Po śniadaniu i niedługiej przerwie wracaliśmy do zajęć, które trwały do obiadokolacji, a potem kontynuowały wieczorem. Głównym tematem obozu była długa forma Laoijia Yi Lu i to jej poświęcaliśmy najwięcej czasu, przeplatając ją innymi zajęciami. Dla większości z nas była to gruntowna powtórka materiału poznanego wcześniej i dopracowanie słabszych fragmentów (czyli de facto dużo pracy). Byli jednak i tacy, którzy uczyli się tej formy od początku. Gdy przypominaliśmy sobie jak długo (czyli cały rok szkolny), staraliśmy się zapamiętać formę, ucząc się jej pierwszy raz, nie mogliśmy wyjść z podziwu nad tymi z nas, którzy zapamiętali wszystkie obrazy już po tygodniu!

Po całodziennych ćwiczeniach, ostatnim treningiem, który na nas czekał, było wieczorne zhan zhuang. Tak samo, jak poranne, te zajęcia budziły najwięcej emocji. Dyskutowaliśmy, czy lepiej stoi się rano, czy wieczorem, przy muzyce, czy bez niej, z korektami postawy, czy tak, jak komu wygodnie, i czy czujemy się lepiej po takiej praktyce, czy wręcz przeciwnie - ledwo się zbieramy, gdy dobiega końca. Szybko zauważyliśmy, że każdy dzień przynosi inne wrażenia i że nie można o tej praktyce powiedzieć niczego ogólnego - jest taka, jak samo życie. Raz idzie lepiej, raz gorzej, czasem nie wiadomo, czemu następuje postęp, a potem mimo najlepszych wysiłków bywa gorzej niż gdyby w ogóle się nie starać. To, co zauważaliśmy najczęściej, to obecność siatki napięć, które oplatają ciało i utrzymują je zesztywniałe, jakbyśmy byli uwięzieni w zbroi. Dopiero po tygodniu praktyki stało się jasne, ile trzeba pracy, aby te napięcia zauważyć i jak trudno się ich pozbyć, pomimo zdawania sobie sprawy z ich obecności Dostrzeżone, na chwilę znikają, aby pojawić się na nowo, jak tylko uwaga skupi się na innym rejonie ciała. Wykręcają strukturę do doprawdy niemożliwych pozycji, które wydają się naturalne, dopóki nie zauważy się, jak bardzo są powyginane i sztuczne. Utrwalone przez lata, przyciągają ciało do swojej formy tak, że walka z nimi wydaje się daremna. To byłą najbardziej wyrazista i też najbardziej frustrująca część naszych ćwiczeń. Trzeba dużego samozaparcia, aby uwierzyć, że nawet jeśli coś wydaje się niemożliwe do osiągnięcia, wytrwanie w praktyce kiedyś pozwoli się zbliżyć do celu. Niestety, łatwo jest zrezygnować z czegoś, co nie przynosi efektów szybko i likwiduje problemy raz na zawsze. Tak naprawdę, to nie ma metod, które usuwają zło w czarodziejski sposób tak, że ono już nie wraca, ale to temat na osobne rozważania. Jeśli chodzi o praktykę stania, jej skutki można docenić dopiero po intensywniejszym praktykowaniu i ten wyjazd dla wielu z nas był właśnie taką okazją.

Ten tydzień pokazał nam jeszcze jedną ciekawą rzecz. Mianowicie, skoro wrażenia z każdego kolejnego dnia mogą być tak odmienne od poprzednich, że nie ma ich nawet co porównywać ze sobą, to może w ogóle nie warto tego robić. Dlatego, zamiast podążać za ulotnymi wrażeniami, lepiej skupić się na tym, co jest pewne. A pewne jest to, że aby osiągnąć postęp, trzeba ćwiczyć i że ten, kto nie ćwiczy, postępu nie osiągnie nigdy.

Tym merytorycznym, kulinarnym i wizualnym wspaniałościom towarzyszyły drobniejsze elementy, które dopełniały klimat panujący na obozie. Wśród nich była krótka próba akustycznych własności naszej sali do ćwiczeń, która na parę minut stała się salą koncertową wypełnioną muzyką po sam sufit. Dźwięki, które usłyszeliśmy, trafiły nie tylko do naszych uszu, ale wypełniały wibracjami powietrze i wprawiły w drżenie podłogę, (na wprawienie w drżenie kamiennych ścian jakoś się nie zdecydowaliśmy), i oddziaływały na nas jeszcze długo po tym, jak umilkły. Wspaniale w tym miejscu musiałby brzmieć koncert na gongi! Mieliśmy pomysł dodania tego elementu do naszego napiętego planu zajęć, ale pokonały nas trudności obiektywne. Może uda się następnym razem...

Udało się za to postawić namiot i trochę w nim pomieszkać. Nie wszystkim, oczywiście, zwłaszcza że był to namiot dwuosobowy. Mimo to, doświadczalnie sprawdziliśmy, że w takim namiocie swobodnie mieści się pięć osób i zostaje jeszcze sporo miejsca. Z całą pewnością, gdybyśmy przyłożyli się bardziej, zmieściłby się tam nasz cały skład.

Inną rzeczą, która nas urzekła, były kwitnące łąki. Tyle polnych kwiatów na raz trudno jest zobaczyć w dzisiejszych czasach. Na polach, które zwykle widzimy, są tylko zboża skrzętnie oczyszczone z chabrów i maków. Na łąkach rośnie głównie trawa, a na nieużytkach - nieużytki... Tutaj rodzajów kwiatów nie sposób było zliczyć. Z tym obrazkiem wspaniale komponowały się gnieżdżące się pod dachem rodziny jerzyków z pisklętami, które w czasie naszego pobytu zaczęły wylatywać z gniazd. Jakie było nasze zdziwienie, gdy któregoś dnia okazało się, że w gniazdach nie ma już nikogo i że od tej pory ten, kto chce podejrzeć ptaki przy ich codziennych czynnościach, musi się za to zabrać o wschodzie Słońca. Można wtedy było podziwiać, ile ptaków zmieści się na jednym, niedługim kawałku drutu wystającego ze ściany - sprawiały wrażenie, że najchętniej usiadłyby tam wszystkie naraz - albo jak ciekawie wyglądają, czepiając się muru i siedząc na nim jakby nigdy nic. Byle gołąb tego nie potrafi!

Trzeba też wspomnieć o codziennych spacerkach, które były nieodłączną częścią dnia, a czasem i nocy w Antoniowie. Na pierwszy taki spacer wybraliśmy się zaraz po zakończeniu zajęć pierwszego wieczora. Była już noc, ale jasno świecący Księżyc dawał dość światła, by swobodnie się przemieszczać po okolicy. Na taką nocną wycieczkę wybieraliśmy się potem jeszcze nie raz, ale tak klimatycznej kombinacji mgieł, oparów, chmur podświetlonych Księżycem i tajemniczych oczu błyskających na nas z lasu nie udało się powtórzyć. Chmury urządziły nam jeszcze jeden osobny spektakl w postaci burzy kłębiącej się nad Górami Izerskimi i formującej kształty, które przywoływały skojarzenia z Armageddonem. Innego wieczora zaś oszaleliśmy na punkcie Księżyca, który wschodził na wprost naszych okien, wyglądając jak wielka czerwona kula wisząca nad ciemnymi, zamglonymi szczytami okolicznych pagórków. Zamiast grzecznie ćwiczyć, wszyscy pobiegli albo do okien, albo najpierw po aparaty a potem do okien. Dobrze, że takie zjawiska nie powtarzały się co godzinę, bo nie byłoby komu ćwiczyć!

Tyle o nocy. Dni za to pozwalały podziwiać przecudnej urody domki pobudowane na Bożej Górze, oddalonej o dziesięć minut od Białego Domu. Zbudowane w tradycyjnym stylu, otoczone pięknymi podwórkami, zadbane i "wypięknione" do granic możliwości, ani na moment przy tym nie popadając w kicz czy przesadę, sprawiały, że w ich otoczeniu czuliśmy się, jakbyśmy znaleźli się w środku sielskiego obrazka z innej epoki. Do tych niezwykłych obrazków dochodziliśmy leśnymi ścieżkami, na zachwycaliśmy się refleksami w kroplach rosy i ciepłymi plamami słonecznego światła rozlanego na pniach drzew - prawdziwe mieszczuchy, co deszczu w lesie nie widziały...

Na te przyjemności mieliśmy czas tylko w niedługich przerwach między posiłkami i zajęciami, ewentualnie nocą, po całym dniu. Okazja, aby pochodzić trochę więcej, pojawiła się po oficjalnym zakończeniu obozu, kiedy piękna pogoda odwiodła część z nas od pomysłu natychmiastowego powrotu do dotychczasowego życia i do wygospodarowania chwili czasu na krótką wycieczkę w pobliskie góry. Wyprawą trudno to było nazwać - pochodziliśmy niewiele dłużej niż godzinę. Chodziło bardziej o świadomość, że w ten sposób choć trochę przedłużamy trwanie naszego wspaniałego wyjazdu i oddalamy chwilę, kiedy ta sielanka naprawdę, ale to naprawdę będzie musiała się skończyć, bo, niestety, w nieskończoność trwać nie mogła.

Rozjeżdżaliśmy się z żalem, ale i z wielką motywacją do dalszej pracy, i z mocnym postanowieniem, że tę imprezę trzeba koniecznie powtórzyć i to jak najszybciej. Kiedy? To pytanie, na które w dzisiejszych czasach trudno odpowiedzieć. Tak się jakoś porobiło, że w naszym wreszcie wolnym i szczęśliwym społeczeństwie, skoordynowanie czasu wolnego każdego z osobna z możliwościami innych osób zainteresowanymi wspólnym wyjazdem, graniczy z cudem i zapewne nim jest. Bardzo byśmy chcieli różnych rzeczy, ale wtedy pojawiają się trudności i komplikacje... Jest jednak nadzieja, bo zrealizowanych(!) pomysłów na kolejne wyjazdy i specjalne spotkania mieliśmy w tym roku już kilka, a rok się jeszcze nie skończył! Pozwala to patrzeć z optymizmem na perspektywę kolejnych wspólnych wyjazdów, szczególnie że termin na kolejny obóz Taiji w Antoniowie mamy zaklepany!


Boża Góra...


...i jak okiem sięgnąć...


Jak ptak(i) na drucie...


Burza nad Izerami.

Powrót do spisu treści


Strona została przygotowana przez Tomasza Grycana.

Wszelkie pytania i uwagi dotyczące serwisu "Neijia" proszę przesyłać na adres:

Uwaga! Zanim wyślesz e-mail, przeczytaj dokładnie F.A.Q.

Powrót do strony głównej