Kolorowy napis z ideogramami: Świat Nei Jia

NR 21 (GRUDZIEŃ 2001)

Yiquan

WYWIAD Z ANDRZEJEM KALISZEM
przeprowadzony poprzez internet (e-mail).

Tomasz Grycan - Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z wschodnimi sztukami walki (kino, książka, znajomi)?

Andrzej Kalisz - Najwcześniejsze wspomnienie jakie jestem w stanie przywołać, to gdy miałem około 6 lat. Jako tako radziłem sobie z czytaniem i w jednym z numerów "Młodego Technika", ulubionej lektury mojego ojca, natknąłem się na artykuł o judo. Niewiele byłem w stanie zrozumieć, zwłaszcza że wywód dotyczył w dużej mierze praw mechaniki, ale utkwiły mi w pamięci fotografie panów w białych strojach, wykonujących widowiskowe rzuty, a także sformułowanie "ugiąć się by zwyciężyć". Później wielokrotnie wracałem do tego artykułu, z biegiem lat coraz więcej rozumiejąc. Coraz bardziej rosła we mnie chęć nauki judo. Niestety mieszkając w małej miejscowości nie miałem żadnej możliwości podjęcia treningów. Ale fascynacja nieustannie rosła. Każda scena w filmie w której pojawiały się elementy judo, jujitsu, czy karate wywoływała wypieki na mojej twarzy. Gdy byłem chyba w siódmej klasie szkoły podstawowej, od nauczyciela fizyki pożyczyłem angielski podręcznik karate i próbowałem go tłumaczyć przy pomocy skromnego słownika dołączonego do samouczka języka angielskiego. Z kolegami próbowaliśmy się bawić w karate na szkolnym korytarzu i na łące pod lasem.

T.G. - Jak to się stało, że zacząłeś je ćwiczyć (co to był za styl)?

A.K. -Pierwsze prawdziwe treningi to było judo, gdy rozpocząłem naukę w technikum w Głogowie. Niestety przygoda z judo trwała krótko. Późne treningi, długi dojazd i autentyczny szok, gdy w dzienniku zaczęły pojawiać się tróje, a zdarzyło się nawet raz czy dwa, że dwója z plusem. Było to dla mnie, w szkole podstawowej zawsze prymusa, ciężkie doświadczenie. W efekcie musiałem bardziej skoncentrować się na nauce szkolnej.

T.G. - Jak na twoje treningi zapatrywali się rodzice?

A.K. -Nie zachęcali mnie, ale i raczej nie mieli nic przeciw. Zaniepokoili się chyba dopiero później, gdy zauważyli, że traktuję to bardzo poważnie, zbyt poważnie ich zdaniem. No cóż, do dziś są tego zdania, a mnie nie pozostaje nic innego jak dać z siebie wszystko, by udowodnić, że wybrałem właściwą drogę.

T.G. - Co sądzisz o Bruce Lee i jego filmach? Czy miały na ciebie jakiś wpływ (np. "Wejście smoka")?

A.K. -O tak. Oczywiście to już było później, tak że nie od tego się wszystko zaczęło. Ale "Wejście smoka" zdecydowanie wpłynęło na podtrzymanie i wzrost mojego zainteresowania. Coraz bardziej interesowałem się Dalekim Wschodem, najpierw Japonią, a później Chinami.

T.G. - Jak przebiegała twoja droga poznawania wschodnich sztuk walki (co ćwiczyłeś i u kogo)? Kiedy zetknąłeś się z Kung Fu?

A.K. -Już wspomniałem o krótkim spotkaniu z judo. W czasach szkoły średniej zetknąłem się też z karate. Ale to jeszcze nie była systematyczna nauka. Większość treningów w Głogowie odbywała się o takiej porze, że po nich nie miałbym jak wrócić do domu. Przez pewien czas treningi kyokushinu odbywały się trochę wcześniej, więc miałem szansę brać w nich udział, ale później znów przeniesiono je na później i w inne miejsce, i moje treningi się urwały. W tym czasie głównie ćwiczyłem więc, że tak powiem, "chałupniczo" i niezbyt systematycznie. Dopiero od momentu gdy rozpocząłem studia w Warszawie w 1985 roku ćwiczę nieprzerwanie.

O istnieniu czegoś takiego, jak kung-fu dowiedziałem się, gdy na ekrany weszło "Wejście smoka". Krzysztof Kondratowicz coś napisał o kung-fu w swoim cyklu w "Żołnierzu Polskim", coś się pojawiło w "Gazecie Młodych", Janusz Szymankiewicz pisał w "Kurierze Polskim" o ile pamiętam. Wkrótce Butrym i Orlińska wydali "Tajemnice kung-fu" (o ile dobrze pamiętam tytuł). Były też jakieś pokazy w telewizji. Zaczęło mnie to interesować, ale wtedy nie było najmniejszej szansy, bym mógł ćwiczyć coś chińskiego. Szczytem moich marzeniem było, żeby zajęcia karate odbywały się wcześniej. Ale wtedy zacząłem dużo czytać nie tylko o Japonii, ale i o Chinach. Nieliczne wzmianki o taijiquan (t'ai chi ch'uan) zaczęły poruszać moją wyobraźnię. W okolicach trzeciej klasy technikum, zacząłem zastanawiać się nad wyborem kierunku studiów. Przejrzałem cały informator dla kandydatów na studia i wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że na Uniwersytecie Warszawskim, w Instytucie Orientalistycznym Wydziału Neofilologii, istnieją takie specjalności jak sinologia i japonistyka. Myśl o zdawaniu tam rosła powoli. Początkowo nie byłem też pewien: sinologia, czy japonistyka? Wtedy do moich rąk trafiła książka Wang Peishenga o stylu Wu Taijiquan. To było to, co skierowało wtedy moje zainteresowania zdecydowanie ku taijiquan i Chinom. Wtedy już stało się to dla mnie pewną nierozdzielną całością. Tak więc wybrałem sinologię. Z tym, że w praktyce okazało się to nieco bardziej skomplikowane niż oczekiwałem. Otóż w tym czasie przyjęcia na sinologię odbywały się co dwa lata, a ja kończyłem technikum w roku w którym przyjęć nie było. Zanim zostałem studentem sinologii, rok spędziłem na mongolistyce.

Po przyjeździe do Warszawy chciałem od razu podjąć naukę "taj czi", ale niestety jak się okazało "taj czi" ćwiczono z reguły tylko jako element treningu systemów zewnętrznych. Usłyszałem, że w jednym z TKKF-ów ćwiczą "taj czi", więc się tam udałem. Prezes na pytanie o "taj czi" odpowiedział, że jest to tylko część "siał linu", służąca rozgrzewce. Gdy powiedziałem, że z tego co wiem "taj czi" to odrębna sztuka walki, wielce szacowny pan prezes raczył odrzec: "To gówno wiesz". Mimo tego "miłego" przyjęcia, któregoś dnia, pod nieobecność prezesa, zapisałem się do sekcji i byłem na kilku treningach. Jednak to nie było to. Ćwiczono tam changquan, a uproszczona forma taijiquan była traktowana tylko jako forma "rozgrzewki" na początku treningu i "rozluźnienia" na końcu.

W jednym z domów kultury istniała sekcja "taj czi". Jednak nawet tam nie zaglądałem. Gdy tylko opowiedziano mi co i jak tam ćwiczą, nawet to minimum wiedzy o taijiquan jakie wtedy miałem wystarczyło, by zorientować się, że to kompletne oszustwo.

Nie mogąc znaleźć "taj czi", zacząłem ćwiczyć aikido u Romana Hoffmana. Dopiero po miesiącu lub dwóch trafiłem do sekcji "taj czi", prowadzonej przez Staszka Filipowskiego (wywodzącego się, o ile dobrze pamiętam, z pierwszej grupy kung-fu w Warszawie, którą założył Łoziński), w której zacząłem ćwiczyć (chociaż jeszcze przez kilka miesięcy ćwiczyłem także aikido). Tam poznałem uproszczoną formę stylu Yang w 24 ruchach (tzw. forma pekińska) oraz pierwszą formę stylu Chen, w wersji Chen Fake. Poza tym ćwiczyliśmy tam elementy bagua, trochę szponów orła, pijanego człowieka i różnych rozmaitości. Staszek niewątpliwie był niesamowicie sprawny i uzdolniony ruchowo. Jednak ja szukałem autentycznego taijiquan.

Trafiłem na jakiś czas do Tomka Nowakowskiego, który nauczał stylu Yang. Trochę próbowałem też styli zewnętrznych u różnych instruktorów, ale to mi nie odpowiadało.

W 1986 roku byłem już studentem sinologii i spotykałem coraz więcej Chińczyków. Oczywiście każdego pytałem, czy zna taijiquan i niektórzy odpowiadali że tak. Starałem się uczyć u każdego z nich. Fakt, że żaden z nich nie był mistrzem. Ale zdarzali się tacy, którzy przynajmniej mieli trochę większą wiedzę od jakiegokolwiek Polaka w tym czasie. Jednak głównie ćwiczyłem wtedy z nimi tylko uproszczoną formę Yang - 24 ruchów. Rzadko udawało mi się spotkać kogoś, kto liznął trochę tui shou i wiedzy o zastosowaniu taijiquan w walce. Byłem raczej zaskoczony, że wiedza Chińczyków o taijiquan jest tak nikła i często fałszywa. Gdy na przyjęciu w chińskiej ambasadzie mówiłem, że szukam kogoś kto naucza taijiquan jako sztukę walki, reakcje były typu: "ależ taijiquan nie jest sztuką walki, przecież ćwiczy się powoli - tego nie da się zastosować w walce". Nie żartuję! W latach 90. wiedza przeciętnego Chińczyka na temat taijiquan trochę wzrosła, dzięki pokazom, czy zawodom tui shou, ale w latach 80. to jeszcze tak właśnie wyglądało. Nawet w Chinach ćwiczących autentyczny taijiquan była wtedy tylko garstka, a dla większości chińskiego społeczeństwa taijiquan to była tylko 24 ruchowa forma uproszczona (ershisi shi jianhua taijiquan), propagowana jako forma ćwiczeń dla zdrowia. Zresztą później w Chinach, gdy ćwiczyłem głównie styl Chen taijiquan i np. wykonywałem formę na terenie campusu uczelni, zdarzało mi się słyszeć komentarze przechodzących Chińczyków: "Ale głupi cudzoziemiec, nauczył się trochę taijiquan i pododawał jakieś szybkie ruchy. Ale idiota!".

Ale wracając jeszcze do Polski, przyjechał tu wtedy pewien mistrz, nauczający oprócz stylu w którym się specjalizował, także taijiquan. Wtedy jego taijiquan zrobił na mnie duże wrażenie. Jednak żaden z jego polskich uczniów nie prowadził odrębnej sekcji taijiquan, ja natomiast nie miałem zupełnie ochoty ćwiczyć tego, czego tam nauczano poza taijiquan. Być może gdyby nauczali wtedy taijiquan w odrębnej sekcji, zacząłbym tam ćwiczyć i moja dalsza droga potoczyłaby się inaczej. Byłem bowiem pod dużym wrażeniem. Patrząc jednak z obecnej perspektywy, cieszę się, że tak się nie stało. Myślę, że dzięki temu mogłem zajść znacznie dalej w rozumieniu systemów wewnętrznych.

T.G. - Jak trafiłeś do Chin?

A.K. -Po trzecim roku sinologii pojechałem tam na roczne stypendium. W sierpniu 1989 roku znalazłem się w Pekinie i rozpocząłem naukę na Beiwai'u (skrót od Beijing Waiguoyu Xueyuan - Pekiński Instytut Języków Obcych). W trakcie pobytu tam, uzyskałem zgodę Ministerstwa Edukacji Narodowej, a także strony chińskiej, na przedłużenie stypendium o dodatkowy rok. Tak że zaczęło się to od pobytu 2-letniego (z tym, że w czasie wakacji spędziłem kilka tygodni w Polsce). Następne wyjazdy były już tylko rzędu kilku tygodni, ale mam nadzieję, że za kilka lat uda mi się zorganizować kolejny dłuższy pobyt w Chinach.

Trening miecza taiji pod kierunkiem mistrza Zhou Yi

T.G. - U jakich chińskich nauczycieli się uczyłeś (uczysz się dalej)? Jak do nich trafiłeś?

A.K. -Jeden z moich lektorów języka chińskiego ćwiczył trochę taijiquan. Niewiele wprawdzie, ale okazało się, że zna osobiście takich mistrzów stylu Wu, jak Wu Tunan i Wang Peisheng. Jak już wspomniałem, wcześniej trafiła do moich rąk książka napisana właśnie przez Wang Peishenga, w której dodano także rozdział poświęcony Wu Tunanowi. Tak więc wiedziałem o kogo chodzi. Zwłaszcza Wu Tunan, wówczas ponad 100-letni mistrz, o którego wciąż niezwykłych umiejętnościach opowiadał mi mój lektor, stał się dla mnie, że tak powiem idolem, którego chciałem poznać. W sierpniu 1989 roku wreszcie znalazłem się w Pekinie. Niestety okazało się, że Wu Tunan zmarł w styczniu tego roku. Przeżył 104 lata. Trafiłem do Zhou Yi, jednego z uczniów Wu Tunana, który mieszkał na terenie campusu Pekińskiego Instytutu Języków Obcych, gdzie studiowałem. Uczyłem się u niego tylko przez kilka tygodni. Zhou Yi właśnie przygotowywał się do wyjazdu do Rosji i Szwajcarii, więc zacząłem rozglądać się za innym nauczycielem. Wspomniany Wang Peisheng (prezentujący styl Wu z innego przekazu, ale też pochodzący od Quan You) przyjeżdżał raz w tygodniu prowadzić zajęcia na Beiwai'u. Przez pewien czas nawet prowadził je w małym ogródku za akademikiem w którym mieszkałem, niemalże pod moim oknem. Jednak mnie bardziej od Wu pociągał styl Chen, którego zacząłem się uczyć w 1985 roku u Filipowskiego. Tak więc bardzo szybko skoncentrowałem się na Chenie. A ćwiczyłem go u wielu ludzi. Najsławniejsi (bezpośredni uczniowie legendarnego Chen Fake) to Lei Muni, Deng Jie i Feng Zhiqiang. Od tego ostatniego nauczyłem się najwięcej. Z reguły w weekendy jeździłem do niego, do odległego od mojej uczelni parku Tiantan, a w zwykłe dni ćwiczyłem z jego uczniami w pobliskim parku Zizhuyuan. W tym czasie Chen był tym co najbardziej mi odpowiadało, chociaż wciąż czułem, że to jeszcze nie to. Szczególnie mój stosunek do nauk Feng Zhiqianga był nieco ambiwalentny. Podziwiałem bowiem jego umiejętności w tui shou, ale jednocześnie nie byłem w stanie zaakceptować jego sposobu myślenia i teorii na których się opierał. Niestety ci, których sposób myślenia był bliższy mojemu nie prezentowali aż tak wspaniałych umiejętności.

Będąc w Chinach kupowałem oczywiście wszelkie możliwe książki i czasopisma o sztukach walki. W trakcie lektury odkryłem, że istnieje coś, co znane jest jako yiquan lub dachengquan. Okazało się, że koncepcje prezentowane przez przedstawicieli yiquan są zbieżne z moim własnym sposobem myślenia. Wciąż jednak byłem bardzo zaangażowany w naukę Chenu i nie myślałem o zmianie stylu. Jednak gdy spotkałem w parku Zizhuyuan ćwiczących yiquan pod kierunkiem pana Zhang, zacząłem się uczyć yiquan, obok Chenu. Wtedy jeszcze nie szukałem yiquanu na najwyższym poziomie, bo traktowałem go jako dodatek. Jeszcze po powrocie do Polski przez jakiś czas uważałem się przede wszystkim za ćwiczącego taijiquan i tylko dodatkowo yiquan. Jednak cały czas ćwiczyłem elementy yiquan i coraz więcej na ten temat czytałem. Stopniowo yiquan zaczął się wysuwać na pierwsze miejsce, a taijiquan usuwać się w cień. Im więcej wiedziałem o yiquan i większe efekty zauważałem dzięki stosowaniu jego metod treningowych, tym mniej uwagi poświęcałem taijiquan. Wreszcie całkowicie zrezygnowałem z taijiquan.

Starałem się dowiedzieć jak najwięcej o różnych odmianach i gałęziach przekazu yiquanu. Uczyłem się m.in. tzw. wersji zdrowotnej u uczniów Wang Yufang (córka twórcy yiquan, Wang Xiangzhai'a). Nie bezpośrednio od niej, ponieważ ona koncentruje się na zajęciach z osobami chorymi, naprawdę potrzebującymi pomocy. Uczyłem się też wersji bliższej nieco klasycznemu xingyiquan, niż typowy yiquan. Jednak to niezbyt mi odpowiadało. Stopniowo, w wyniku praktyki, lektury i przemyśleń doszedłem do wniosku, że wersja z przekazu Yao Zongxuna wydaje się być wierna naukom Wang Xiangzhai'a, a jednocześnie bardzo spójna, logiczna, przemawiająca do mnie jeśli chodzi o teorię i metody treningowe. Później ten mój wniosek uzyskał pełne potwierdzenie w trakcie nauki u syna Yao Zongxuna - mistrza Yao Chengguang.

T.G. - Dlaczego wybrałeś wewnętrzne style? Dlaczego Yiquan?

A.K. -No cóż, byłem dzieckiem otyłym i chorowitym. Miałem też skrzywienie kręgosłupa. Często bywałem zwolniony z WF-u, i w ogóle raczej wolałem czytać książki niż np. grać w piłkę. Chociaż stopniowo mój stan fizyczny się poprawiał i w końcu jako tako radziłem sobie także na treningach karate kyokushin, to jednak bardziej pociągały mnie style, których trening nie koncentruje się na narzucaniu maksymalnych wysiłków. Stąd chyba początek zainteresowania taijiquan. Oczywiście mówię tu o samym początku, bo później to była pewna ewolucja w trakcie poznawania taijiquan i yiquan. Stąd także chyba próba z aikido. Jednak aikido mimo pewnych podobieństw, to jednak coś innego. Nie była to moja droga. Bardziej pociągał mnie taijiquan. Nie bez znaczenia było też to, że bardziej interesowała mnie kultura Chin, a nie Japonii, więc taijiquan się tu jakby lepiej komponował z całością zainteresowań. Była to dla mnie pewna całość. Taijiquan, kultura Chin, taoizm, trochę buddyzm chan. I powstała wtedy dość sprecyzowana wizja tego co będę robił w przyszłości: chciałem zostać instruktorem taijiquan, zajmować się badaniami nad historią i teorią chińskich sztuk walki, szczególnie systemów wewnętrznych, tłumaczyć chińskie książki o taijiquan, systemach wewnętrznych i chińskich sztukach walki w ogóle, o qigong, chińskiej kulturze, filozofii itp. To był już okres, gdy Chiny się coraz bardziej otwierały. Miałem nadzieję, że stosunki zarówno gospodarcze jak i kulturalne między Polską i Chinami będą się dynamicznie rozwijać, a swoje miejsce widziałem właśnie jako tłumacz interesujących książek, instruktor, badacz i popularyzator. Taijiquan był w tej mojej wizji elementem większej całości. Od tego czasu w zasadzie nic się nie zmieniło. Wciąż, wbrew wszystkiemu i wbrew przejściowym zwątpieniom, mam te same nadzieje. Tyle tylko, że teraz zajmuję się yiquan, a nie taijiquan. Dlaczego? Dla mnie to był naturalny rozwój. Koncentrowałem się na nauce taijiquan, zarówno praktycznej - ucząc się u słynnych mistrzów, jak i studiach teoretycznych - czytając klasyczne traktaty i opracowania współczesne, starałem się jak najwięcej dowiedzieć o innych stylach wewnętrznych i zewnętrznych. Stopniowo rozwijało się moje rozumienie, czy moje spojrzenie na taijiquan i systemy wewnętrzne. I wtedy zaczęła się świadomość pewnych niekonsekwencji, niespójności i naiwności z punktu widzenia współczesnego stanu wiedzy. Zacząłem czuć się nie do końca wygodnie w taijiquan. I wtedy, w Chinach, zetknąłem się z yiquan. Wkrótce okazało się, że idee jego twórcy stanowiły rozwiązanie moich problemów. To nie było jednak nagłe przejście od taijiquan do yiquan. Zbyt fascynowała mnie "zewnętrzna forma", bym mógł się skupić na "wewnętrznej esencji" w takim stopniu jak wymaga nauka yiquan. Tak więc kontynuowałem naukę taijiquan, jednocześnie jednak zacząłem uczyć się yiquan. Stopniowo yiquan wciągał mnie coraz bardziej, aż w końcu doszło do tego, że w ćwiczeniu taijiquan nie widziałem już sensu. Po prostu w yiquan znalazłem to co mi odpowiada. To co mi odpowiadało w taijiquan, natomiast bez tego co mi tam nie odpowiadało. Ćwicząc i studiując yiquan, ciągle odkrywam coś nowego, ciekawego i mam poczucie satysfakcji. To takie niesamowite uczucie, gdy poznaję coś nowego, że to jest właśnie to najbardziej oczywiste rozwiązanie. Yiquan niezwykle odpowiada mojej mentalności, mojemu sposobowi myślenia.

T.G. - Czy Twoi chińscy nauczyciele łatwo zaakceptowali ucznia z zachodu?

A.K. -Czasem zdarzało się, że byłem traktowany lekceważąco. Czasem od razu spotykałem się z dużą przychylnością. Czasem traktowano mnie wyłącznie jak źródło dochodów. A czasem byłem poddawany próbom wytrwałości.

Generalnie sytuacja obecnie dość znacznie różni się od tej, gdy pierwszy raz znalazłem się w Chinach. Dziś prawie każdy chiński mistrz chętnie powita ucznia z Zachodu, o ile ten mu dostatecznie dużo zapłaci. Przy czym jakość nauczania nie musi mieć wiele wspólnego z wysokością zapłaty. W końcu lat 80. nastawienie było znacznie mniej komercyjne. Chociaż zdarzyło mi się trafić do mistrza, którego pazerna żona, nie odróżniając realiów polskich od amerykańskich zażądała ode mnie miesięcznej opłaty większej niż stypendium jakie otrzymywałem, ba, dwukrotnie większej od przeciętnej płacy w Polsce w tym czasie. Wtedy jednak częściej spotykało się mistrzów przy pierwszym kontakcie po prostu odrzucających cudzoziemca, jednak akceptujących go następnie, o ile nie rezygnował zbyt łatwo. Dziś jednak ważniejszy jest pieniądz.

W trakcie nauki też było różnie. Gdy trafiłem do Chin, już całkiem nieźle znałem język chiński, miałem jakąś teoretyczną wiedzę o Chinach wyniesioną ze studiów sinologicznych. Jednak brakowało mi jeszcze w gruncie rzeczy głębszej znajomości Chin i Chińczyków, które zdobywałem stopniowo. Prowadziło to do wielu nieporozumień i dziwnych sytuacji. Ale cóż, po prostu byłem wtedy na etapie szukania, trudno mi więc było się zadeklarować i zostać formalnym uczniem któregoś z mistrzów. Próbowałem różnych rzeczy, "skacząc z kwiatka na kwiatek" i starając się wydostać od każdego z nauczycieli więcej niż chciał dać. W ten sposób zarobiłem sobie niestety na opinię "kradnącego nauki".

Na podjęcie deklaracji przyszedł czas dopiero, gdy spotkałem Yao Chengguanga.

T.G. - Czy zakończyłeś już zatem swoje poszukiwania nauczycieli? Czy może zamierzasz jeszcze poznawać jakieś inne style? U kogo chciałbyś się jeszcze uczyć?

A.K. -Właściwie dopiero kilka lat temu znalazłem w końcu swojego nauczyciela, nauka u którego w takim stopniu spełnia moje oczekiwania. Jednocześnie widzę jak wiele jeszcze mogę się od niego nauczyć. Teraz rozpraszanie się i nauka czegoś innego byłaby pozbawiona sensu. Natomiast w pewnym momencie taka potrzeba przyjdzie. Yiquan nie polega na naśladowaniu mistrza, ale na twórczym rozwoju. Wang Xiangzhai zachęcał swoich uczniów, by jak najwięcej z sobą ćwiczyli, dyskutowali, porównywali to co robią i szukali lepszych rozwiązań, by czerpali także z kontaktów z innymi sztukami walki. Ja, gdy głębiej poznam to czego naucza mój mistrz Yao Chengguang, na pewno w pierwszej kolejności będę chciał bliżej poznać to czego nauczają inni czołowi przedstawiciele yiquan (np. Cui Ruibin) i wywodzącego się z yiquan - xinhuizhang. Chciałbym też trochę głębiej zapoznać się z różnymi tradycyjnymi odmianami xingyiquan/xinyiquan oraz baguazhang, żeby dzięki temu móc jeszcze lepiej zrozumieć yiquan. Może trochę wrócę do studiów nad taijiquan. Myślę, że warto byłoby też trochę poznać styl naturalny (ziranmen). I z pewnością wiele innych rzeczy. Oczywiście czas jest elementem nieco ograniczającym możliwość realizacji wszystkich zamierzeń. Kto się zbyt rozprasza raczej wiele nie osiągnie. Więc jak już powiedziałem, wreszcie dotarłem do źródła z którego jestem naprawdę zadowolony, więc byłoby głupotą, gdybym w tym momencie tracił czas na rzeczy, być może mające swoje zalety, ale jednak mniej mi odpowiadające. W tym momencie widzę jeszcze przed sobą lata intensywnej nauki pod kierunkiem Yao.

Oczywiście nawet gdy w przyszłości będę się uczył u innych mistrzów, to zgodnie z chińskimi zwyczajami, w wyniku złożonej deklaracji, pozostanę zawsze uczniem Yao Chengguanga.

Adepci zdrowotnej wersji yiquan - punkt konsultacyjny
Pekińskiego Towarzystwa Badawczego Qigong

T.G. - Co sądzisz o uczeniu się u kilku nauczycieli jednocześnie?

A.K. -To na pewno nie da się sprowadzić do alternatywy: jeden nauczyciel, czy kilku nauczycieli. Powiedziałbym raczej i jeden, i kilku. To zależy od etapu na którym się znajdujemy. Ja np. przeszedłem przez etap szukania nauczyciela taijiquan, a potem yiquan, gdy uczyłem się u wielu. W końcu trafiłem do Yao i dopiero wtedy stwierdziłem, że to jest to, że każdy krok który robię pod jego opieką prowadzi mnie w satysfakcjonującym kierunku. W tym momencie moim priorytetem jest jak najlepiej poznać jego nauki. Natomiast jest oczywiste, że opieranie się na naukach tylko i wyłącznie jednego nauczyciela jest ograniczające. Po prostu oznaczałoby to zakładanie sobie klapek na oczy. Zwracał na to uwagę już twórca yiquan Wang Xiangzhai. W pewnym momencie więc, gdy dobrze poznam nauki Yao, przyjdzie kolej na to, by zapoznać się z innymi punktami widzenia. Z mojego obecnego doświadczenia wynika, że nauki Yao odpowiadają mi o wiele bardziej niż innych mistrzów, ale to nie znaczy, że ci inni nie mają nic wartościowego. Zresztą to jest pewna reguła, znana w kręgach chińskich sztuk walki, żeby najpierw poznać dobrze jedno, a później z innych źródeł czerpać to co wzbogaca. Zresztą bardzo często wyglądało to i wygląda tak, że w pewnym momencie mistrz rekomenduje swojego ucznia innemu, by tam uzupełniał naukę, poznając inne podejście. W yiquan uważa się, że nauczyciel wprowadza ucznia na drogę, a od pewnego momentu uczeń powinien pójść dalej. Jak powiedział mi Yao Chengguang: "Dobry nauczyciel, to ten którego uczeń jest jeszcze lepszy". Natomiast należy tu zwrócić uwagę na pewną kwestię, a mianowicie uczenia się u kogoś, a bycia jego uczniem. Np. ja uczyłem się u różnych mistrzów taijiquan i yiquan, wciąż szukając. Dopiero gdy trafiłem do Yao, zdecydowałem się oficjalnie zadeklarować, że chcę być jego uczniem. To tworzy zupełnie inną sytuację. To znaczy, przede wszystkim daje mi to możliwość naprawdę dogłębnego poznania nauk Yao, ale i zobowiązuje do lojalności - przede wszystkim wspierania go w nauczaniu yiquan i rozwoju jego szkoły, a także do występowania przed innymi mistrzami jako jego uczeń. Innymi słowy, nie mogę w tym momencie po prostu zrezygnować z nauki u Yao, a zamiast tego zostać uczniem innego mistrza. To się nie mieści w etyce chińskich sztuk walki. Dawniej kogoś takiego okaleczano lub nawet zabijano. Dziś takiego osobnika po prostu nie uważa się za kogoś, kogo warto uczyć. Nawet jeśli jakiś mistrz kogoś takiego uczy, to stara się wyciągnąć z niego jak najwięcej kasy, a nauczyć jak najmniej. Innymi słowy, gdy będę pobierał nauki u innych mistrzów, to na statusie ucznia mistrza Yao. Mówię o tym, by uświadomić Czytelnikom pewne przyjęte w Chinach zasady, których nieprzestrzeganie może narazić na utratę możliwości prawdziwej nauki.

T.G. - A co myślisz o ćwiczeniu kilku styli równocześnie?

A.K. -Ćwiczenie kilku styli na równorzędnych zasadach nie jest moim zdaniem zbyt sensowne. W ten sposób ćwiczący w niczym nie jest dobry. Inaczej sytuacja wygląda, gdy koncentruje się na jednym, a inne traktuje uzupełniająco. Wtedy może to mieć sens. Tu mówię z pewnego dystansu, o typowych stylach. Jeśli chodzi o yiquan, to przede wszystkim nie traktujemy go jako styl, ale jako pewną będącą w rozwoju naukę o sztuce walki. Z natury rzeczy trudno zatem yiquan traktować jako coś równorzędnego z typowymi stylami. Jeśli ktoś np. mówi: uprawiam aikido, wing chun i yiquan, traktując je jako trzy style, to jego yiquan nie ma wiele wspólnego z tym co robimy. Może wykorzystywać pewne metody treningowe yiquan, ale brakuje w tym podejścia yiquan. Natomiast można zajmować się yiquan, a jednocześnie poznawać inne systemy i czerpać z nich to co yiquan może wzbogacić. Przy czym nie chodzi tu o "wybranie najlepszych technik z innych systemów". Z założenia chodzi raczej o pewną weryfikację i modyfikację koncepcji i metod treningowych w wyniku kontaktu z innymi systemami.

T.G. - Porozumiewasz się ze swoim nauczycielem po chińsku. Czy uważasz, że znajomość chińskiego dla studiujących style wewnętrzne jest ważna?

A.K. -Tak, uważam, że ludzie naprawdę zainteresowani nauką systemów wewnętrznych powinni uczyć się chińskiego, zarówno współczesnego, jak i klasycznego. Bez tego porozumienie z nauczycielem moim zdaniem nie będzie dostateczne. Jest też problem z klasycznymi traktatami. Czytanie tłumaczenia z tłumaczenia, jak to się u nas odbywa, to po prostu zabawa w głuchy telefon. Nie twierdzę, że wszyscy ćwiczący muszą uczyć się chińskiego, jednak ci bardzo poważnie zainteresowani nauką, a szczególnie czołówka instruktorów, zdecydowanie tak.

T.G. - Jak byś ocenił polskie Nei Jia (wewnętrzne style), to czego uczą polscy nauczyciele?

A.K. -Generalnie style wewnętrzne do niedawna były w gruncie rzeczy niemal nieznane poza Chinami, a i w Chinach ćwiczone tylko w małych, często nieoficjalnych, a w okresie rewolucji kulturalnej "podziemnych" grupach. Dopiero lata 80. i 90. to okres ich popularyzacji w Chinach. Poza Chinami najpopularniejszy jest taijiquan, ale osoby siedzące w temacie doskonale wiedzą, jak niewiele popularne "taj czi" ma wspólnego z autentycznym taijiquan. Również na Zachodzie dopiero w ostatnich latach sytuacja zaczyna się zmieniać. Bagua i xingyi dopiero teraz zaczynają zdobywać sobie popularność np. w USA. Dopiero teraz w świadomości szerszych rzesz zaczyna powoli świtać co to takiego te style wewnętrzne. Że mimo nieco innego niż typowe podejścia do treningu są to autentyczne sztuki walki, a nie po prostu "gimnastyka relaksacyjna", czy magiczna sztuka posługiwania się "mocami kosmosu".

Polska natomiast wciąż pozostaje nieco w tyle. Dopiero niedawno zaczęły się kontakty z autentycznymi ekspertami. W stylu Chen taijiquan jest to Chen Xiaowang. Również Jan Silberstoff jest w tym co robi bardzo kompetentny. Oczywiście jest yiquan i kontakt z Yao Chengguangiem. Poza tym możliwość nauki w Polsce autentycznych systemów wewnętrznych, z najlepszych linii przekazu, jest bardzo ograniczona. Jednak w Chinach przebywa obecnie kilku Polaków uczących się systemów wewnętrznych u autentycznych mistrzów. Jeśli zdecydują się w przyszłości wrócić do Polski, będzie szansa na wzbogacenie wewnętrznego kung-fu w naszym kraju i podniesienie jego poziomu.

T.G. - Czym różni się trening w Chinach od tego w Polsce?

A.K. -Przede wszystkim w Chinach bardzo rzadko spotykałem się z czymś co w Polsce wydaje się tak oczywiste, że inne opcje są niemal nie do pomyślenia, a mianowicie z treningiem w sali. Oczywiście jeśli ktoś dysponuje salą, to z niej korzysta, zwłaszcza w wypadku niepogody. Natomiast generalnie wynajmowanie sali, nawet gdy kogoś na to stać, uważane jest zwykle za zbędny i nieuzasadniony wydatek. Tak więc nawet ci najwięksi, najsłynniejsi mistrzowie zwykle prowadzą zajęcia na powietrzu. Spotykałem się u nas czasem z pogardliwymi opiniami o "parkowym kung-fu". Prawdą jest, że większość ćwiczących w parkach nie prezentuje wysokiego poziomu, ale opinia, że jest podział na kung-fu "parkowe", o niskim poziomie i dobre - "pozaparkowe" jest pozbawiona podstaw. Wprawdzie w tłumie ćwiczących w parkach, trudno wypatrzyć kogoś dobrego, ale jednak można tam spotkać największych mistrzów tradycyjnego kung-fu, także szefów organizacji poszczególnych styli. U Feng Zhiqianga uczyłem się w weekendy w parku Tiantan. W tym samym parku w weekendy bywał Deng Jie i wielu innych znanych przedstawicieli stylu Chen taijiquan. Lei Muni działał w parku Yuetan. Słynny Wu Tunan nauczał w parku Zizhuyuan. W tymże parku można było spotkać także dość znanego Shi Minga. Zhou Yi nauczał na betonowym placyku na terenie campusu Beiwai'u. Wang Peisheng, który przyjeżdżał na Beiwai raz w tygodniu uczył w małym ogródku pomiędzy dwoma akademikami. Wang Yufang też zwykła nauczać na powietrzu, na terenie Pałacu Kultury Ludu Pracującego. Yao Chengguang naucza w parku Nanguan, a jego brat Yao Chengrong na dziedzińcu świątyni Baidasi. Podobnie wielu innych znanych mistrzów. Często wystarczy placyk koło domu, lub wręcz chodnik przy ulicy, by odbyła się lekcja pod okiem jednego z najsłynniejszych mistrzów. Oczywiście tutaj mówię o mistrzach autentycznego kung-fu/wushu, zwanego chuantong wushu (tradycyjne wushu) lub minjian wushu (wushu wśród ludu). Trochę inaczej jest z tzw. xiandai wushu (nowoczesne wushu) lub jingsai wushu (sportowe wushu), ale ono pozostaje poza obszarem moich zainteresowań.

Następna kwestia to strój. Oczywiście na pokazach i uroczystościach przedstawiciele jednej szkoły występują w jednolitych, odświętnych strojach. Jednak normalnie ćwiczy się zależnie od pogody, w krótkich spodenkach lub w dresie lub w jakimkolwiek luźnym stroju. Zdarza się widzieć biznesmenów, którzy po pracy przychodzą na trening i czasem tylko zdejmują krawat. Jeśli jest ciepło, to może jeszcze marynarkę, albo i koszulę. Tak to po prostu wygląda. Jednolite stroje, równe rzędy i ściśle określony ceremoniał, to coś co się wprawdzie czasem spotyka, ale w gruncie rzeczy jest to wyjątek, nie reguła.

Przyzwyczajonym do treningów sztuk walki w Polsce, zajęcia w Chinach mogą się wydać nieco "niezorganizowane". Zamiast równych rzędów ludzi ubranych w jednolite stroje, tutaj każdy ubrany jest inaczej i często bywa tak, że i ćwiczy w danym momencie coś innego niż inni. Czasem nauczyciel demonstruje lub objaśnia coś wszystkim lub części uczniów, i wtedy widać grupę ćwiczących to samo, lub w grupie ćwiczących różne rzeczy pojawia się podgrupa ćwiczących to samo. Atmosfera bywa dość luźna. Rzadko zdarza się ćwiczenie na komendę. Narzucanie dyscypliny ćwiczeń niekoniecznie musi należeć do nauczyciela. Nauczyciel zwykle obserwuje uczniów, i traktuje ich w zależności od tego jak się przykładają do nauki i treningu. Jeśli ktoś się obija, to nauczyciel nie traktuje go poważnie, a więc ktoś taki wiele się nie nauczy.

Oczywiście proszę nie traktować tego co powiedziałem jako jakiegoś jedynego wzorca treningu w Chinach. Mówię tu tylko, o pewnym podejściu, z którym jednak najczęściej się spotykałem. Nie znaczy to, że nie istnieją inne. Zwracam też uwagę, że mówię o minjian wushu, czyli mówiąc inaczej: o autentycznym kung-fu, a nie o tym co się robi państwowych instytutach.

Podniosłem tutaj akurat te kwestie, ponieważ wiąże się to z pewnym problemem. Wiele osób próbuje oceniać wartość tego co jest w danej szkole nauczane na podstawie kryteriów zupełnie nieistotnych. Na przykład, czy szkoła ma własną salę - najlepiej z dużym szyldem, czy wszyscy mają jednolite mundurki i chodzą na komendę, czy reklamy szkoły są dostatecznie duże i kolorowe itp. Dzięki temu nastawieniu powstają szkoły, w których instruktor nie ma o kung-fu najmniejszego pojęcia, natomiast potrafi stwarzać pozory fałszywie pojmowanego profesjonalizmu.

Jeśli natomiast chodzi o samą istotę treningu w Chinach, to też może to wyglądać różnie. Zależy to od poziomu jaki prezentuje dany instruktor, ale także od tego, kogo uczy. Być może będzie to nadmierne generalizowanie, ale bardzo często jest tak, że ucznia którego nie traktuje się poważnie uczy się form, natomiast tego, którego nauczyciel naprawdę chce czegoś nauczyć uczy rzeczy, które laikowi mogą się wydać mniej atrakcyjne i mniej ważne, czyli ćwiczeń określanych jako jibengong (ćwiczenia podstawowe). Jednak to ci, w których treningu nacisk był kładziony na te mało efektowne ćwiczenia osiągają później znacznie wyższy poziom.

T.G. - Co to jest tradycyjna szkoła Kung Fu?

A.K. -Poglądy na temat tradycji w Kung-fu/wushu są różne. Jednak przytoczę tu najczęściej stosowaną obecnie w Chinach klasyfikację. Otóż mówi się zwykle o jingsai wushu (wushu sportowe) lub xiandai wushu (wushu nowoczesne) oraz o chuantong wushu (wushu tradycyjne) lub inaczej minjian wushu (wushu wśród ludu). Jingsai wushu to popularne konkurencje standaryzowanych form sportowych (taolu) i sanda. Chuantong wushu lub minjian wushu, to to co ćwiczą normalni ludzie, to czego nauczają mistrzowie spoza państwowych instytutów. Pojęcia chuantong wushu lub minjian wushu odpowiadają pojęciu kung-fu używanemu na Zachodzie. Pomińmy wushu sportowe. Gdy mówimy o tzw. wushu tradycyjnym, to w jego obrębie też można spotkać bardzo różne podejścia do tradycji. Jednak pogląd jakoby tradycja polegała na tym, że nic się nie zmienia i wszystko pozostaje tak, jak to 100, 200 czy 300 lat temu ustalił mistrz-założyciel jest zupełnie nieuzasadniony. To jest mit, traktowany przez wielu zachodnich adeptów kung-fu/wushu zbyt poważnie. Dokładniejsze zapoznanie się z historią jakiejkolwiek chińskiej sztuki walki pozwala uzmysłowić sobie, że jej rozwój był niezwykle burzliwy. Nieustannie następowały zmiany i każdy z uczniów danego mistrza rozwijał system w nieco innym kierunku i jego własny system zmieniał się z czasem. To samo można zaobserwować, gdy chodzi o nauki największych współcześnie żyjących mistrzów. Oni się po prostu wciąż rozwijają! Znajomość tak prostych faktów nie pozwala patrzeć na tradycję w kung-fu/wushu jako coś skostniałego.

Ja zajmuję się yiquan, systemem stosunkowo młodym, jako że pojawił się on pod tą nazwą niecałe 80 lat temu. Ideą jego twórcy i jego następców było wydobycie i zachowanie tego co wartościowe , a odrzucenie tego co bezużyteczne i błędne. Jak powiedział Wang Xiangzhai: "Nie ma granicy w rozwoju sztuki walki".

Dla mnie osobiście istotny jest rozwój, doskonalenie, bardzo dokładne poznanie tradycji, ale nie trzymanie się kurczowo przestarzałych wzorców. Dlatego m.in. tak odpowiada mi nauka yiquan.

Od lewej: Harry Prest (USA), Kubo Isato (Japonia),
mistrz Yao Chengguang, Andrzej Kalisz,
Karel Koskuba (Wielka Brytania)

T.G. - Co sądzisz o stopniach (kolorowych pasach) w Kung Fu? Czy starzy chińscy nauczyciele je stosują? Czy istnieją stopnie w Yiquan?

A.K. -Oczywiście system stopni, poza systemem stopni w hierarchii urzędniczo-wojskowej nie był w Chinach stosowany. Nie był on potrzebny, gdy ćwiczono w kręgu rodziny, lub gdy mistrz miał stosunkowo nieliczne grono uczniów. Dopóki jakaś sztuka walki ćwiczona jest w małych kręgach, wystarcza tradycyjny system oparty na hierarchii rodzinnej. Jednak nie sprawdza się on gdy przechodzi się do masowej popularyzacji standaryzowanej wersji jakiegoś systemu. Dopiero wówczas pojawia się potrzeba wykorzystania systemu stopni. Generalnie wydaje się, że chińscy mistrzowie są temu systemowi niezbyt przychylni. Jednak zaczęto go w Chinach wprowadzać odgórnie, i teraz jest już tylko kwestią czasu, kiedy zostanie powszechnie przyjęty.

Ponieważ u nas mało kto wie jeszcze o tym chińskim systemie stopni, przedstawię go pokrótce. W odróżnieniu od systemu japońskiego, nie ma podziału na stopnie kyu i dan. W sumie stopni jest 9, od 1 duan do 9 duan (duan zapisuje się tym samym znakiem, co japońskie dan). Oznaczane są okrągłymi naszywkami, kolejno: seledynowy, srebrny i złoty orzeł (1-3 duan), seledynowy, srebrny i złoty tygrys (4-6 duan) i seledynowy, srebrny i złoty smok (7-9 duan).

Ponieważ system ten ma stać się powszechnym w Chinach, również w kręgu yiquan od pewnego czasu prowadzone są dyskusje na temat określenia wymagań na poszczególne stopnie. Nie są to na pewno dyskusje łatwe. Zwłaszcza, że przyjęcie wspólnych zasad wymaga standaryzacji nauczania, a yiquan z założenia opiera się na indywidualnym rozwoju pod kierunkiem nauczyciela. Każdy z nauczycieli prezentuje nieco inne podejście.

T.G. - Co myślisz o zawodach w Nei Jia np.: Tai Chi Chuan ("pchających dłoniach")? Czy coś takiego występuje też w Yiquan?

A.K. -Generalnie nie jestem przeciwny zawodom. Jednak dla mnie współzawodnictwo sportowe powinno być co najwyżej pewnym elementem sztuki walki. Jeśli nacisk kładziony jest na współzawodnictwo sportowe, to utracone zostaje zbyt wiele z tego, co dla mnie w sztuce walki istotne. Dlatego tzw. jingsai wushu, które wkrótce zostanie dyscypliną olimpijską, nie jest dla mnie godne najmniejszej uwagi. Yiquan nie był nigdy traktowany jako sport. Jednak już od lat 20. XX wieku uczniowie Wang Xiangzhai'a startowali w zawodach chińskich sztuk walki, a także zachodniego boksu. Gdy w Chinach zaczęto organizować zawody sanda, startowali w nich też przedstawiciele yiquan. Jeden z nich - Peng Zhendi był mistrzem Chin. Mój nauczyciel Yao Chengguang został niestety dożywotnio zdyskwalifikowany, mimo że nie zrobił niczego, co nie było dozwolone regulaminem. Został uznany za zbyt niebezpiecznego, by startować w zawodach. Do regulaminu natomiast wprowadzono po tym wydarzeniu zakaz uderzania seriami na głowę. Od tamtej pory przedstawiciele yiquanu mniej chętnie brali udział w zawodach, ale się to zdarzało. W 1999 roku kilku zdobyło medale na Pierwszych Mistrzostwach Chin w Tradycyjnym Wushu, w konkurencji leitai, którą rozgrywano na platformie znajdującej się nad wodą.

W 1998 roku zorganizowano zawody yiquan w san shou, jednak zewnętrzny wpływ na kształt regulaminu był tak duży, że chwilowo organizowanie podobnych zawodów zawieszono. Natomiast obecnie pracuje się nad dopracowaniem regulaminu yiquan w tui shou. Pierwsze zawody odbyły się w 2000 roku, a kolejne prawdopodobnie odbędą się w marcu 2002.

T.G. - Co sądzisz o uczeniu się z książek lub kaset video?

A.K. -Nauka tylko z książek i video nie ma zbyt wiele sensu. Natomiast materiały takie mogą stanowić pewną pomoc, zwłaszcza w przypadku osób, które nie mają możliwości regularnego kontaktu z nauczycielem, uczestnicząc tylko np. w organizowanych co jakiś czas seminariach. Chociaż jest to o wiele trudniejsze, niż gdy ma się ciągły kontakt z nauczycielem, to przy pewnym zapale, zaangażowaniu i minimum zdolności możliwe są postępy. Książki i kasety video mogą się wówczas okazać bardzo przydatne.

Poza tym, style wewnętrzne to nie tylko trening, to także mnóstwo teorii. Lektura książek i studia teoretyczne są moim zdaniem niezbędne każdemu poważnemu adeptowi. Oczywiście nie należy teoretyzować zanadto. Po prostu teoria jest tu ściśle powiązana z praktyką. Bez praktyki pod kierunkiem mistrza, samo czytanie teorii prowadzić może do spekulacji i wyobrażeń niewiele mających wspólnego z tym o co w danym systemie chodzi.

T.G. - Jak jest z udziałem kobiet w poznawaniu Yiquan? Czy zauważyłeś aby nauczyciele stosowali jakiś specjalny rodzaj treningu dla nich? Na przykład inne rodzaje medytacji, ćwiczeń (wizualizacji) prowadzenia "Chi" itp.. Czy w czasie treningów rozróżnia się sposób wykonania jakiś "form" ze względu na płeć?

A.K. -Jeśli chodzi o podstawowe metody treningowe, to nie ma tu żadnych różnic. Natomiast kobiety często ograniczają się tylko do tych metod podstawowych, unikając bardziej zaawansowanego treningu "bojowego". Ale nie ma tu ścisłej granicy między kobietami, a mężczyznami. Po prostu wśród mężczyzn ćwiczących yiquan większy procent jest zainteresowanych nauką walki, w tym kontaktowymi sparingami, natomiast wśród kobiet mniejszy. Koncentrują się one częściej na treningu "zdrowotnym", czasem ćwicząc tui shou i inne mniej wymagające formy sparingu. Podobnie stosunkowo mało kobiet uprawia np. boks.

T.G. - Co sądzisz o nauce form z bronią (np. miecz, szabla czy halabarda) w dzisiejszych czasach? Przecież w realnym życiu, na współczesnych ulicach, nikt nie będzie ich używać. Czy warto poświęcać wiele lat, na opanowanie całego arsenału broni, wchodzącego w skład wielu tradycyjnych styli Kung Fu? Czy w Yiquan ćwiczy się z bronią?

A.K. -Samoobrona na ulicy to tylko jeden z elementów sztuki walki. Istotny moim zdaniem. Mówię istotny nie w tym sensie, że nie da się wyjść na ulicę, żeby nie zostać napadniętym i dlatego koniecznie trzeba uczyć się samoobrony. Chodzi mi o to, że sztuka walki, to sztuka walki. Jeśli zmienia się w balet, tracąc skuteczność, to przestaje być sztuką walki w moim rozumieniu. Jednak skuteczność to jeszcze nie wszystko. Gra na fortepianie też nie jest przydatna w samoobronie na ulicy. Ale czy to powód, żeby rezygnować z gry na fortepianie, gdy komuś to sprawia przyjemność?

Jeśli zaś chodzi o yiquan, to tu akurat do treningu z bronią nie przywiązuje się dużej wagi. Wang Xiangzhai mawiał: "Broń jest tylko przedłużeniem ciała". W zasadzie wykorzystuje się tylko kij. Przy czym istotniejsze jest wykorzystanie kija do doskonalenia sprężystego posługiwania się siłą (jin) niż nauka walki nim.

Ja osobiście nie widzę nic złego w tym, że ktoś ćwiczy z wieloma rodzajami mało dziś przydatnej broni, jeśli mu to sprawia przyjemność. Natomiast w yiquan, myślę że można tak powiedzieć, koncentrujemy się raczej na wyżynach jakości, niż na nauce wielu różnych rzeczy.

T.G. - Dla większości ludzi na zachodzie istnienie energii wewnętrznej "Chi" jest niemożliwe. Nawet ćwiczący przez wiele lat różne wewnętrzne style, mają wątpliwości czy to co czują to "Chi". Brak wykwalifikowanych nauczycieli, którzy mogliby to zweryfikować, sprawia, że uczeń bardzo wiele rzeczy musi przyjąć "na wiarę". Jak Ty przekonałeś się o istnieniu "Chi"?

A.K. -Qi to pojęcie z zupełnie odrębnego od naszego systemu nauki. To w gruncie rzeczy cały system teorii dotyczących dość różnych dziedzin. Pojęcie to ukształtowane zostało w określonym układzie, i tylko w tym układzie ma pewien sens. Traci ono ten sens poza właściwym kontekstem. Prosta próba przeniesienia pojęcia qi do nowego układu (system nauki zachodniej) jest skazana na porażkę. U nas po prostu znajomość zagadnienia jest nikła. Stąd mylenie kontekstów użycia pojęcia qi nawet wewnątrz układu klasycznej nauki chińskiej i stąd nieudolne próby włączenia we własny, wykształcony w tym miejscu i w tej epoce system pojęć, naiwnego wyobrażenia o qi.

Zastanówmy się przez chwilę na przykład nad pojęciem "energia". Co porusza samochód? Energia. Idziemy do galerii, oglądamy obraz i mówimy, że emanuje z niego pewna energia. Czy ta energia nadaje się do napędzania samochodu z silnikiem spalinowym?

Oczywiście qi to jest pewien problem. Niektórzy stwierdzają po prostu: "qi nie istnieje, qigong nie działa, w taijiquan też mówią o qi, a więc taijiquan nie ma wartości". Inni z kolei mówią: "Wierzę w qi. Starożytni Chińczycy byli największymi mędrcami wszechczasów, a nauka zachodnia jest bez sensu". Moim zdaniem, żadne z tych stanowisk nie jest rozsądne.

Yiquan powstał w Chinach, został stworzony przez Chińczyka na bazie klasycznego systemu wewnętrznego xingyiquan. Jednak niewątpliwie impulsem przyczyniającym się do powstania i rozwoju tego systemu był kontakt z kulturą i nauką zachodnią, czego efektem był pewien krytycyzm wobec tradycyjnej spuścizny. Yiquan powstał więc tam gdzie spotkał się Wschód i Zachód. Dokonano weryfikacji i udoskonalenia koncepcji i metod. I oczywiście cały czas się to odbywa, bo założeniem quanxue (nauka o sztuce walki - tak Wang Xiangzhai nazywał yiquan w późniejszych latach) jest, że "nie ma granicy w rozwoju sztuki walki". Sam Wang Xiangzhai pojęciem qi posługiwał się tylko we wczesnym okresie, gdy napisał "Właściwą ścieżkę Yiquan". Natomiast w późniejszej, reprezentatywnej dla dojrzałego yiquan/dachengquan "Centralnej osi drogi pięści" (znanej też jako "Teoria dachengquan") zupełnie nie używał tego pojęcia. Po prostu wytworzony został nowy system koncepcji i metod, łatwiej zrozumiałych i dających się interpretować z punktu widzenia zachodniej nauki. Założenie było takie, by nie utracić walorów tradycyjnych systemów, a osiągnąć te same, a nawet lepsze rezultaty. Innymi słowy, uważamy, że w pewnym zakresie, konkretnie chodzi tu o związek między umysłem i ciałem i to co stanowi motyw przewodni systemów wewnętrznych, czyli nei jin (siła wewnętrzna), nie ma potrzeby odwoływania się do pojęcia qi. Posługiwanie się tu pojęciem qi utrudnia bowiem zrozumienie sztuki walki i postępy w niej. Być może niektórzy uprawiający systemy wewnętrzne nie zgodzą się z tym, ale tak właśnie uważam, i takie jest stanowisko większości przedstawicieli yiquan. To właśnie był jeden z istotnych elementów, które przyciągnęły mnie do yiquan. W yiquan udaje się osiągnąć ten typ siły i jej świadomości - nei jin, jak w klasycznych systemach wewnętrznych, bez użycia sprowadzających wielu adeptów na manowce teorii, które uważamy za przestarzałe.

T.G. - A co sądzisz o próbach udowodnienia istnienia energii "chi" na gruncie zachodniej nauki?

A.K. -To jak niektórzy do tego podchodzą, to totalne nieporozumienie. To coś jakby próbować udowodnić, że energia istnieje. Pojęcie qi, w najbardziej ogólnym sensie jest równie, a może jeszcze bardziej ogólne od pojęcia energii. Po prostu jest to najbardziej podstawowe pojęcie w chińskiej wizji świata. To jest coś tego rzędu, jak "jednolita teoria wszystkiego", choć nie wiemy jak będzie ona wyglądała, jeśli w ogóle zostanie sformułowana. Natomiast my poza ogólnym pojęciem energii, mamy też pojęcia bardziej szczegółowe, pojęcia określonych rodzajów energii, nie tylko w znaczeniu fizycznym, ale np. energii czy siły oddziaływania artystycznego. Podobnie pojęciem qi posługują się Chińczycy, w różnych dziedzinach i aspektach nadając mu różny sens. Oczywiście w Chinach prowadzone są badania np. nad wai qi (zewnętrzne qi). Chodzi tu o tzw. emisję qi na zewnątrz, np. za pomocą rąk, czyli coś w rodzaju naszej rodzimej bioenergoterapii. I rzeczywiście okazuje się, że pewne rzeczy dają się zmierzyć: promieniowanie podczerwone, emisja elektronów itp. W oparciu o wyniki tych badań w Chinach nawet zbudowano urządzenia które naśladują określonych mistrzów qigong. Niektóre z tych urządzeń mają nawet przełączniki, pozwalające w zależności od potrzeb "przełączać się" między różnymi mistrzami, których oddziaływanie ma różne właściwości. No i mamy dowód. Już wiemy, że qi to po prostu promieniowanie podczerwone i emisja elektronów i budujemy aparat, który emituje qi. Tak, ale jest to tylko pewien aspekt pojęcia qi. Załóżmy, że podczas tych badań odkryto, że emitowany jest także jakiś inny, nowy rodzaj energii. Znów mamy dowód istnienia qi. No tak, to skoro ten nowy rodzaj energii to qi, to promieniowanie podczerwone i elektrony to nie było qi. Ale przecież badania wykazały, że urządzenia zbudowane w oparciu o poprzednią teorię działały, dając dokładnie takie same efekty terapeutyczne, jak mistrzowie qigong "emitujący qi". No to może jednak ta nowo odkryta energia, to nie qi, tylko jeszcze inna energia. A może qi to i to i to. A może coś jeszcze? A może ta inna energia jednak nie istnieje. A więc mamy promieniowanie podczerwone i elektrony.

No dobrze, a jak to się ma do takiego objaśnienia Yang Chengfu, który mówił że gdy ręka jest bardzo zgięta, to jest słabsza, bo qi gorzej przez nią płynie, a gdy jest mniej zgięta to jest silniejsza, bo qi może przepływać swobodnie. Co tu ma do rzeczy promieniowanie podczerwone?

Zróbmy taką próbę: staję, z ręką ugiętą w łokciu, łokieć znajduje się koło moich żeber, a dłoń na wysokości szyi. Ktoś naciska mój nadgarstek od przodu, nie pozwalając mi wyprostować ręki. Próbuję ją wyprostować, ale jest trudno tego dokonać. Teraz prostuję nieco łokieć, wysuwając łokieć i dłoń do przodu. Gdy teraz ktoś naciska mój nadgarstek od przodu, łatwiej mi się przeciwstawić. Dlaczego? Przeanalizowanie układów kości i stawów pozwoli stwierdzić, że zastosowanie tu znajduje znane z lekcji fizyki w szkole podstawowej zasady dźwigni i rozkładania sił. A qi? Dlaczego Yang Chengfu wyjaśniał to lepszym lub gorszym przepływem qi? No cóż, Yang Chengfu po prostu nie znał elementarnej fizyki, a więc musiał się odwoływać do pojęć które znał. Jednak proszę pomyśleć: Robimy taki eksperyment. Pada pytanie, jaki jest mechanizm zjawiska, które obserwujemy. Ja tłumaczę je zasadami mechaniki. Ktoś natomiast zaczyna opowiadać, że w pierwszym wypadku ugięcie łokcia nie pozwala swobodnie przepływać qi, a w drugim qi lepiej płynie. Którą odpowiedź jest wartościowsza? W yiquan uważamy, że pierwsza. Druga natomiast kieruje myślenie adepta stylu wewnętrznego na manowce. Jak ma się to do dowodu na istnienie qi? A może qi to zasada dźwigni i sił składowych? No ale w takim wypadku jak to się przekłada na leczenie? Widzimy, że są to jakby różne rzeczy. Innymi słowy, chciałem po prostu uzmysłowić Czytelnikom, że podejście typu: "czy qi istnieje" jest absurdalne. Podobnie wyobrażenie, że nagle pojawi się dowód na istnienie nowego rodzaju energii i wszystkie chińskie teorie zostaną od razu wyjaśnione. Tradycyjna nauka chińska nie jest czymś absolutnie doskonałym, tak jak i nauka zachodnia nie jest doskonała i skończona. Dla nas podstawowym punktem odniesienia jest nauka zachodnia. Dla współczesnych Chińczyków w gruncie rzeczy też. Połączenie różnych podejść daje nowe, ciekawe rezultaty. Ale obecnie jedyną, że tak powiem, platformą podstawową pozostaje nauka zachodnia. Raczej nie uda się nikomu pozbyć wiedzy, którą nabył w ciągu swojego życia i nagle przestawić się na widzenie świata Chińczyka sprzed wieków. Tak więc na klasyczną naukę chińską nie da się patrzeć inaczej niż z punktu widzenia współczesnej nauki. Zdając sobie sprawę z pewnej nieprzystawalności do siebie pojęć klasycznej nauki chińskiej i naszego systemu wiedzy, a także trochę lepiej orientując się w użyciu pojęcia qi przez Chińczyków, widzimy, że mówienie o udowodnieniu istnienia qi, jako jakiegoś ściśle określonego rodzaju energii w rozumieniu nauki zachodniej jest pozbawione większego sensu. To co możemy robić, to badać zjawiska, które Chińczycy odkryli i dawniej tłumaczyli korzystając z pojęcia qi, i na nowo je interpretować. W zakresie istotnym dla wewnętrznych sztuki walki, nową interpretację od kilkudziesięciu lat proponuje yiquan. Udoskonalona interpretacja teoretyczna zdążyła tu już znacznie wpłynąć na stosowane metody treningowe. Podobne próby powoli pojawiają się też w środowiskach innych systemów. Oczywiście nie ma to ścisłego związku z innymi dziedzinami, gdzie pojęcie qi używane jest w innych kontekstach.

T.G. - Czytając różne historie z życia mistrzów Nei Jia, nawet tych z początków naszego wieku, pełno jest w nich opisów o niesamowitych umiejętnościach wykorzystania "Chi". Wyższości w konfrontacji styli "miękkich" nad "twardymi". Dlaczego dzisiaj jest tak trudno spotkać kogoś o takich umiejętnościach?

A.K. -Przede wszystkim nie zauważyłem w oryginalnych wersjach takich opisów mowy o "wykorzystaniu qi". Myślę, że sformułowanie "wykorzystanie qi" pochodzi raczej od ludzi którzy nie znają dobrze systemów wewnętrznych i w związku z tym dopowiadają sobie, że pewne rzeczy możliwe są tylko dzięki "kosmicznej energii".

Natomiast dlaczego trudno spotkać dziś ludzi z systemów wewnętrznych, którzy prezentują podobne umiejętności?

Po pierwsze: gdzie chcielibyśmy ich spotkać? Do dziś pokutuje u nas śmieszny pogląd, że wielcy mistrzowie masowo emigrowali z Chin. Tymczasem pomówmy o faktach. Skąd i dokąd emigrowali? Dawna emigracja wywodziła się niemal wyłącznie z wybrzeża, i to tylko południowego. Praktycznie nie było emigracji z prowincji północnych i z wewnątrz lądu. Chińczycy w krajach Azji południowo-wchodniej pochodzą głównie z prowincji Guangdong i Fujian. W USA to już niemal wyłącznie prowincja Guangdong. To właśnie powód dlaczego niektóre style, stamtąd się wywodzące, stały się tak popularne na Zachodzie, podczas gdy inne są wciąż niemal nieznane. Akurat xingyiquan, baguazhang, czy taijiquan w tych południowych prowincjach do niedawna w zasadzie nie było.

Mit mówi, że wielcy mistrzowie uciekli przed komunistami do Hongkongu i na Tajwan. Ilu? Ilu w proporcji do ogółu ludzi którzy uciekli i do tych którzy zostali? Do Hongkongu? Stosunkowo łatwo było tam dotrzeć komuś z Guangzhou (Kanton) i okolic. Ale z innych części Chin? W dodatku po wpuszczeniu pewnej liczby ludzi bogatych, Brytyjczycy zaczęli dokładnie pilnować granicy i wszystkich uchodźców odsyłać z powrotem.

Na Tajwan? Fakt, uciekło tam o ile dobrze pamiętam około 2 milionów ludzi, związanych z nacjonalistyczną partią Guomindang (Kuomintang) i jej armią - urzędnicy, oficerowie, ich rodziny. No i grupka mistrzów sztuk walki, z Centralnego Instytutu Guoshu w Nankinie. Dlaczego mistrzowie chińskich sztuk walki z całych Chin mieliby masowo uciekać razem z Czang Kai-shekiem (Jiang Jieshi)? Wbrew wymuszonej przez układ sił w drugiej połowie XX wieku zachodniej mitologii, to nie był aniołek. To był człowiek, którego Hitler rozpatrywał jako głównego sojusznika w Azji, zanim zdecydował się jednak na Japończyków jako aktualnie silniejszych i lepiej zorganizowanych. Na Tajwanie do niedawna panował totalitarny reżim, a demokratyzacja to kwestia dopiero ostatnich lat. Ostatnio miałem okazję oglądać (i tłumaczyć) tajwańskie dokumenty dotyczące odszkodowań dla ofiar reżimu na Tajwanie w latach 70. Guomindang Jiang Jieshi wcale nie był szczególnie kochany przez Chińczyków. Dlaczego z nagła większość mistrzów miałaby go polubić i podążyć na Tajwan?

Mit mówi, że mistrzowie uciekali bo bali się komunistów. Dlaczego mieliby się bać? Bo komuniści odbierali fabryki i ziemię bogaczom? No cóż, wśród mistrzów sztuk walki raczej nie było wielu posiadaczy ziemskich i właścicieli fabryk. Zupełnie nie mieli więc powodów do obaw. Raczej oczekiwali poprawy. Zwłaszcza, że z odezw Mao Zedonga wynikało, że sztuki walki będą popierane. Dopiero później okazało się, że w praktyce wyglądało to trochę inaczej. Jednak wtedy było już zbyt późno na emigrację.

Systemy wewnętrzne - taijiquan, xingyiquan, baguazhang uprawiane były głównie w północnych Chinach. Taijiquan to jak wiadomo Chenjiagou i Zhaobao w prowincji Henan (ta w której leży klasztor Shaolin). Później Yang Luchan i Wu Yuxiang spopularyzowali go w prowincji Hebei (ta która otacza Pekin) i w Pekinie. Na południu zaczęto go nauczać później, a ponieważ była to już popularyzacja na bardzo szeroką skalę, wiązało się to z obniżeniem jakości przekazu. Xingyiquan to przede wszystkim trzy północne prowincje - Hebei i Henan, wspomniane przy okazji taijiquan oraz Shanxi (na zachód od dwóch poprzednich). Baguazhang to już niemal wyłącznie Pekin, bo tutaj nauczał Dong Haichuan. Nie było stąd większej emigracji, trudno więc się dziwić, że poza Chinami trudno spotkać przedstawicieli tych systemów prezentujących wysoki poziom.

Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero w latach 80. i 90., gdy coraz więcej cudzoziemców zaczęło jeździć do Chin, a mistrzowie z Chin zaczęli nauczać zagranicą. Nastąpiła też nowa emigracja, jednak dość ograniczona liczebnie. W większości przypadków emigracji np. do USA są to po prostu młodzi ludzie, którzy jadą na studia, a później zostają. Niektórzy przed wyjazdem z kraju zaczynają się w pośpiechu uczyć różnych form, by przed naiwnymi cudzoziemcami pozować na "wielkich mistrzów". Oczywiście są też nieliczni autentyczni mistrzowie, którzy wyemigrowali w ostatnich latach. Przykładem jest Chen Xiaowang.

Natomiast w Chinach przez lata popularyzowane były pewne warianty uproszczone, zdrowotne lub sportowe wushu. Uprawianie autentycznych sztuk walki nie było mile widziane, a w pewnych okresach tępione. W rezultacie wielu mistrzów zaprzestało nauczania, inni nauczali tylko nieliczne grupki zaufanych uczniów. Nie zawsze nauczali wszystkiego co znali. Dopiero w końcu lat 70. sztuki walki w Chinach zaczęły odżywać. Mimo że propagowano głównie zdrowotną wersję taijiquan i sportową wersję wushu, to jednak minjian wushu zyskało również możliwość rozwoju, a ostatnio wydaje się być coraz bardziej doceniane.

Mimo tych perturbacji rozwoju sztuk walki w Chinach, zwłaszcza w okresie "rewolucji kulturalnej" (1966-1976), to tam właśnie można spotkać ludzi prezentujących naprawdę wysokie umiejętności w stylach wewnętrznych. Potrzeba trochę wysiłku, by do nich trafić, ale oni tam są. To znaczy ludzie, którzy potrafią zademonstrować bardzo wyrafinowane i subtelne umiejętności. Tacy od których można się naprawdę wiele nauczyć. Natomiast niestety w wielu przypadkach, mimo posiadania takich umiejętności, obawiam się, że w realnej walce mistrzowie ci niewiele potrafiliby wykazać. Dlaczego? Otóż dawni mistrzowie byli po prostu fighterami. Odbywali wiele różnego rodzaju sparingów, pojedynków, czasem walk na śmierć i życie z przedstawicielami różnych systemów. Tak więc łączyli doskonałe opanowanie zasad systemów wewnętrznych z ich zastosowaniem w realnej walce. Tymczasem wielu dzisiejszych mistrzów systemów wewnętrznych koncentruje się na podstawach, na opanowaniu zasad i podstawowych umiejętności i zatrzymuje się na tui shou, nie dochodząc tak naprawdę do etapu san shou, czyli właściwej walki. Owszem podczas tui shou, w pewnej ograniczonej sytuacji, są w stanie zademonstrować umiejętności budzące podziw. Jednak nie mają zupełnie doświadczenia w san shou. Oczywiście są wyjątki. Stosunkowo niewiele ich można znaleźć w taijiquan, łatwiej o to w baguazhang i xingyiquan, no i oczywiście w yiquan.

T.G. - Po ostatnich przemianach w naszym kraju trochę łatwiej jest o kontakty z nauczycielami z zagranicy. Ponieważ miałeś kontakty z prawdziwymi mistrzami czy mógłbyś podać kilka wskazówek, jak odróżnić prawdziwego (wartościowego) nauczyciela, od zwykłego naciągacza (nawet ze skośnymi oczami)?

A.K. -Nie uważam, by istniała taka uniwersalna recepta. Mogę tylko przypomnieć jak ja sobie z tym radziłem i radzę. A więc: nauka języka chińskiego, współczesnego i klasycznego, studia nad kulturą Chin, nad sztukami walki, przede wszystkim systemami wewnętrznymi. Przygotowanie teoretyczne - poznanie klasycznych traktatów i współczesnych prac. Porównanie różnych źródeł. Poznanie różnych nauczycieli. Nauka, nauka, nauka. Myślenie, myślenie, myślenie. Trening, trening, trening. Stopniowo coraz większe rozeznanie. Myślę, że ktoś początkujący i słabo zapoznany z tematem jest niestety skazany na błądzenie i uleganie oszustom. Z doświadczenia wiem, że to iż wyrażę jakąś opinię nie ma większego znaczenia. Początkujący mają swoje wyobrażenia, często nie mające wiele wspólnego z dziedziną którą chcą poznać, ale oni raczej pójdą za swoim fałszywym wyobrażeniem, niż za radą, która temu wyobrażeniu nie odpowiada. Tak więc mogę tylko poradzić: pilnie się uczyć, starać się coraz więcej wiedzieć i rozumieć. No i trzymać się z daleka od tych nauczycieli którzy zabraniają swoim uczniom nauki u innych - zwykle jest to rezultatem tego, że zdają sobie sprawę, że niewiele wiedzą i potrafią, i boją, się że uczeń który zobaczy co robią inni, to dostrzeże. Warto, gdy jest okazja, zadawać pytania. Jeśli, jak to często niestety bywa, instruktor w odpowiedzi na proste pytanie rzuca: "Jak śmiesz podważać mój autorytet", to nie świadczy o nim zbyt dobrze.

T.G. - Czy zamierzasz spisać swoje doświadczenia w książce lub nagrać kasetę video?

A.K. -Tak, mam obecnie w planie przynajmniej kilka książek, prezentacji multimedialnych na CD oraz kaset video. Na początku 2002 roku powinna ukazać się prezentacja na CD - "Esencja qigong - metoda zhan zhuang", nieco później prezentacja "Yiquan - esencja wewnętrznego kung-fu". Prawdopodobnie pod koniec 2002 roku kaseta video o yiquan, z udziałem mistrza Yao Chengguang. Później kolejne książki, prezentacje, kasety video o yiquan, ale nie tylko. Od lat mam w planie książkę o wspomnianym wcześniej zagadnieniu qi - o historii tego pojęcia i jego wykorzystaniu oraz znaczeniu w różnych kontekstach i dziedzinach. Poza tym tłumaczenia. Obecnie tłumaczę na angielski zestaw materiałów szkoleniowych szkoły Zongxun Wuguan w Pekinie. Powstanie także polska wersja, dostępna bezpłatnie dla uczniów Akademii Yiquan. Tłumaczę też na angielski materiały video mistrza Yao Chengguang. Jest to 11 płyt VCD (w sumie 11 godzin). W wersji angielskiej będą one dostępne także w Polsce. Powstanie wersji polskiej uzależnione jest od liczby zainteresowanych yiquan w Polsce. W miarę możliwości czasowych będę też chciał przetłumaczyć zebrane teksty Wang Xiangzhai'a. W planie na najbliższe lata są także materiały do nauki chińskiego, dostosowane do potrzeb ćwiczących chińskie sztuki walki, a szczególnie systemy wewnętrzne.

T.G. - Żyjemy obecnie w XXI wieku, erze komputerów, multimedialnych przekazów informacji. Czy stare metody nauczania jeszcze się sprawdzą?

A.K. -To zależy, co rozumiemy przez stare metody. My w yiquan nie staramy się zbudować skansenu starych metod, lecz badać je i rozwijać. Oczywiście nowe media stwarzają nowe możliwości. Natomiast nie zastąpią one bezpośredniej relacji nauczyciel-uczeń. Nie mówiąc nawet o yiquan, ponieważ mniej osób ma tu osobiste doświadczenia, ale np. o stylu Chen taijiquan, który jest trochę bardziej popularny - ci którzy mieli okazję uczyć się od Chen Xiaowanga już wiedzą, że pewne rzeczy dają się przekazać tylko, gdy się samemu "pomaca" mistrza, lub gdy on lekko nas dotknie i wtedy uświadamiamy sobie co było nie tak.

T.G. - Czy Europejczyk, ze swoim zachodnim spojrzeniem na świat, może w pełni zrozumieć Kung Fu, zwłaszcza wewnętrzne style?

A.K. -Ktoś powiedział, że najbardziej wartościowe rzeczy powstają na styku różnych podejść. Jak już mówiłem, yiquan jest tego przykładem. Oczywiście zakłada to umiejętność spojrzenia trochę jakby z dwóch stron, a więc dobre poznanie kultury Chin, języka, sposobu myślenia. Oczywiście nie staniemy się tacy sami jak Chińczycy. Nie o to chodzi. Chodzi o głębokie poznanie i uczenie się nawzajem. I stworzenie czegoś jeszcze lepszego.

T.G. - Na początku XXI wieku daje się zauważyć duże przemiany we Wschodnich Sztukach Walki. Zewnętrzne tradycyjne style Kung Fu przeobraziły się w sportowe odmiany Wu Shu, gdzie ich adepci wykonują akrobatyczne układy "form" nie znając i nie potrafiąc wykonać ich zastosowań bojowych. Wewnętrzne style Kung Fu zaczynają przypominać balet, nie mając już prawie nic wspólnego ze sztuką walki. Na Zachodzie coraz bardziej popularne stają się bardzo powierzchowne przekazy, w których nauczyciele uczą tylko wykonywania sekwencji płynnych, powolnych ruchów ("tańca"), bez jakiejkolwiek świadomej pracy z "Chi". Co sądzisz o takim "płytkim" sposobie poznawania Nei Jia i jak zachęcił byś innych do głębszego poznania tych sztuk?

A.K. -To, co tak wiele osób dziś robi, jest dla mnie po prostu czymś płytkim i nie wartym uwagi. Natomiast widzę niestety, że takie są oczekiwania wielu ćwiczących. Cóż mogę powiedzieć? Mam tylko nadzieję, że liczba ludzi poważnie zainteresowanych systemami wewnętrznymi w Polsce wzrośnie, tak jak rośnie w innych krajach. Ci którzy zdecydują się w nie bardziej zagłębić, na pewno przeżyją niezwykłą przygodę. Przekonają się, że jest to znacznie ciekawsze i bogatsze od wersji sportowych i "baletowych". Z tym, że klasyczne teorie i koncepcje stanowią niewątpliwie duże wyzwanie. Wiele z nich czeka weryfikacja i reinterpretacja. Nie jest łatwo podejść do systemów wewnętrznych z punktu widzenia zachodniej nauki, a jednocześnie nie doprowadzić do ich spłycenia. Ja rozwiązanie znalazłem w yiquan.

T.G. - Ile czasu dziennie poświęcasz na trening yiquan?

A.K. -Minimum mojego własnego treningu to około 1 godzina dziennie. Natomiast staram się utrzymać normę 2 godzin. Czasem bywają 3-4 godziny. Przede wszystkim są to ćwiczenia zhan zhuang i shi li, czyli podstawa yiquan, i trochę fa li. Gdy mam z kim, ćwiczę tui shou i san shou. Poza samym treningiem sporo czasu poświęcam na teorię. Oprócz tego wiele zajęć związanych z yiquan: nauczanie, pisanie, tłumaczenie, korespondencja itp.

T.G. - Jak do tego odnosi się rodzina?

A.K. -No cóż, jestem wciąż kawalerem. Chyba dzięki temu stosunkowo łatwo mi poświęcić się temu co robię.

T.G. - Co ci dało wieloletnie uprawianie Kung Fu?

A.K. -Mówiąc krótko: po prostu to jest moje życie. Ja nie muszę się zastanawiać co mi to daje. Nie muszę szukać motywacji, by nie utracić zainteresowania. Po prostu to lubię. Natomiast korzyści można w tym znaleźć wiele. Wang Xiangzhai w skrócie mówił o trzech:
- zdrowie,
- samoobrona,
- przyjemność nauki.

To wszystko jest dla mnie istotne, ale chyba najważniejszy jest ten trzeci element. On zawiera najwięcej treści, bowiem chodzi tu o naukę bardzo szeroko rozumianą, o yiquan w kontekście zdrowia i w kontekście samoobrony, poznawanie przy tym różnych dziedzin nauki, poznawanie siebie i świata. Dla mnie jest to też poznawanie Chin, chińskiej kultury, klasycznej nauki i filozofii. Jest to realizowanie moich potrzeb intelektualnych i estetycznych. Jest to takie bogactwo, że po prostu trudno je oddać w kilku zdaniach. Natomiast inni mogą tu jeszcze odnajdować korzyści, których ja nie dostrzegam.

W USA prowadzono ostatnio badania nad zagadnieniem stania i utrzymania równowagi. Zwrócono uwagę, że dzięki większemu spopularyzowaniu np. taijiquan (prowadzący badania nie słyszeli prawdopodobnie jeszcze o yiquan), czy podobnych metod uczących wyczucia ciała i równowagi, możliwe byłoby zmniejszenie liczby przypadków upadków ludzi starszych, często powodujących złamania biodra, których leczenie powoduje potężne w skali kraju koszty.

W yiquan wykorzystujemy specyficzne metody treningowe, łączące intensywną pracę mentalną z relaksem. Ostatnio, znów w USA, przeprowadzono badania, które wykazały, że bez faktycznej pracy mięśnia, tylko dzięki wyobrażeniu sobie jego pracy (kontrolowano, czy mięsień się nie napina) następuje zwiększenie siły mięśnia. W yiquan podobna metoda jest jednym z podstawowych elementów treningu, służącym przede wszystkim rozwinięciu umiejętności specyficznego sposobu użycia siły - nei jin, czyli siły wewnętrznej. Prowadzący badania w USA zasugerowali, że ich wyniki będzie można wykorzystać w terapii osób po ciężkich urazach, które nie mogą się poruszać i wykonywać ćwiczeń fizycznych. Otóż w Chinach tę metodę, zaczerpniętą z yiquan wykorzystuje się z powodzeniem w szpitalach od niemal pięćdziesięciu lat.

Metody yiquan zostały też dostosowane w Chinach do potrzeb różnych dyscyplin sportu wyczynowego. A np. jeden z moich uczniów, saksofonista jazzowy. stwierdził, że od kiedy zaczął uczyć się yiquan, znacznie poprawiła się jego gra na saksofonie. Listę możliwych korzyści można mnożyć bez końca.

Międzynarodowe Seminarium Yiquan
w Jastrzębiej Górze, sierpień 2001.
Od lewej: Andrzej Kalisz, Wolfgang Zouaoui (Niemcy),
Juha Ojaluoma (Finlandia), Jorma Tuhkanen (Finlandia)

T.G. - Jakie są twoje plany na przyszłość?

A.K. -Popularyzować yiquan, rozwijać szkołę. Łączy się to z nadzieją, że style wewnętrzne i przede wszystkim yiquan staną się w końcu bardziej cenione w Polsce. Bowiem obecnie sytuacja jest taka, że to co robię spotyka się ze znacznie większym uznaniem cudzoziemców. Cieszę się, że mogę im coś przekazać, ucząc ich w Polsce i w ich krajach. Natomiast trochę smutno mi, że moi rodacy nie wykazują takiego zainteresowania nauką. Mimo to obecnie przede wszystkim staram się rozwinąć szkołę w Warszawie. Uczę też trochę osób spoza Warszawy. Być może niedługo uda się organizować regularne seminaria w Szczecinie. Zaplanowane są dłuższe seminaria w lutym w górach i latem nad morzem. Udział zapowiadają uczniowie z Czech, Węgier, Ukrainy, Finlandii, Niemiec, Holandii, Wielkiej Brytanii i USA. Oczywiście będzie też grupa Polaków. Niedawno rozpocząłem prowadzenie regularnych seminariów na Ukrainie, a wiosną poprowadzę seminarium na Węgrzech. Na lato oprócz seminariów w Polsce zaplanowane są także dwutygodniowe seminarium na Krymie i tygodniowe seminarium we Włoszech, w Toskanii. Poza tym wyjazdy szkoleniowe do mistrza Yao do Pekinu, do których zapraszam wszystkich chętnych. Mamy też nadzieję, że mistrz Yao będzie regularnie przyjeżdżał do Europy. To wszystko plany na najbliższe miesiące. W najbliższych latach chciałbym przede wszystkim wyszkolić grupę instruktorów w Polsce, tak by yiquan mógł się tu rozwijać, podczas gdy ja będę przebywał przez pewien czas w Chinach, kontynuując intensywną naukę yiquan i moje studia nad chińskimi sztukami walki.

T.G. - Co chciałbyś przekazać czytelnikom Internetowego Magazynu "Świat Nei Jia"?

A.K. -Mam nadzieję, że będziecie rozwijać i pogłębiać swoje zainteresowania. Pamiętajcie przy tym: "Ucząc się sztuki walki, przede wszystkim uczymy się jak być dobrym człowiekiem".

T.G. - Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów we własnej praktyce yiquan oraz propagowaniu tego stylu w naszym kraju i na całym świecie.

P.S.
Oto adres e-mail Andrzeja Kalisza:
yiquan@yiquan.com.pl

Powrót do spisu treści


Strona została przygotowana przez Tomasza Grycana.

Wszelkie pytania i uwagi dotyczące serwisu "Neijia" proszę przesyłać na adres:

Uwaga! Zanim wyślesz e-mail, przeczytaj dokładnie F.A.Q.

Powrót do strony głównej.